Minęło pięć miesięcy, a więc w początkowym założeniu całość mojego pobytu w Azji. Nie zamierzam jednak na razie wracać do domu, choć nie ukrywam, ciepełko domowego ogniska kusi. Siedząc w gorącym Bangkoku z językiem wywalonym na brodzie i ciężko dysząc wyobrażałam sobie czasami polskie przedwiośnie, lepki pachnący wiatr, przemoczone buty i przemarznięte palce, czerwony nos. Żeby chociaż na jeden dzień znaleźć się na moim Podlasiu. Po nocach śniły mi się nalewki mamy, sok z czarnego bzu, sernik, razowiec z masłem. Generalnie zrobiłam się dość nostalgiczna. Kiedy już częstotliwość przeglądania zdjęć z rodzinnych stron doszła do kilku razy na dobę, postanowiłam skorzystać z zabukowanego wcześniej lotu (o którym jeszcze miesiąc temu postanowiłam po prostu zapomnieć) i przylecieć do domu. Akurat nieźle się złożyło, bo w poszukiwaniu pracy przeszkodziła mi przerwa semestralna. Fundusze zaczęły mi się już wybitnie kurczyć, a do maja (początek nowego semestru, obietnica rozpoczęcia pracy zarobkowej) zostało dwa miesiące. Nie było lepszego czasu do spędzenia na garnuszku mamusi. Nie wspominając o tęsknocie oczywiście.
Tak stęskniona za ojczyzny łonem spodziewałam się nieco cieplejszego powitania na polskiej ziemi. A tu ze skrajności w skrajność. W ciągu 18 godzin pokonałam nie tylko niezliczone strefy czasowe, ale i klimatyczne. No i oto w Krakowie, gdzie wylądowałam po dwu przesiadkach przywitało mnie 3 stopnie Celsjusza, co przy moim braku kurtki spowodowało mały szok termiczny. Na szczęście dzień wcześniej zainwestowałam w obuwie sportowe podrobionej marki New Balance, dzięki którym nie odmroziłam palców. A byli i tacy. Na lotnisku w Bangkoku panie w toalecie dziwnie na mnie patrzyły, kiedy letnią sukienkę zmieniałam na ciepłą bluzę z kapturem, ale to ja miałam znacznie lepszy ubaw, widząc na lotnisku w Berlinie turystów wracających z Tajlandii w japonkach i szortach. A było ich całkiem sporo!
Podróż już za mną. Cieszę się rodziną, przyjaciółmi, a przede wszystkim żrę (wszystko, tylko nie ryż).
Wesołych Świąt!