piątek, 21 grudnia 2012

2 miesiące w Bangkoku!



Życie w Bangkoku powoli powszednieje. Już tak strasznie nie dziwi, czasem trochę zdenerwuje, ale codziennie cieszy. Bo jak tu się nie wyszczerzyć, kiedy wychodząc rano po kawę widzę dziesięciu nieznajomych witających mnie uśmiechem? Jest coś ujmującego w tym uśmiechu. Po pierwsze, uśmiechają się kobiety, mężczyźni i dzieci (ladyboy'e... chyba też). Nie znaczy to wcale, że a) ktoś chce cię poderwać b) ktoś chce wcisnąć ci jakiś chłam c) mamy do czynienia z szaleńcem. Po prostu! Dlaczego się nie uśmiechnąć? Nie mogę sobie wyobrazić czegoś podobnego w Warszawie.

czwartek, 29 listopada 2012

Ku przestrodze (pora się przyznać)

Jeśli ktoś zastanawiał się, skąd ta przerwa w postowaniu, to śpieszę wyjaśnić. Otóż przydarzyła mi się nieciekawa historia, za którą trudno winić kogokolwiek innego, niż samą mnie. A wiadomo, że nikt nie lubi się przyznawać do błędów.

Tego dnia minął dokładnie miesiąc mojej pracy w Bangkoku. Z szefem umówiłam się, że wyjeżdżam na 10-dniowe wakacje, a po powrocie popracuję jeszcze miesiąc i będę gotowa do drogi zaraz po Nowym Roku. Otrzymałam do rączki swoje skromne wynagrodzenie, umieściłam je w całości w portfelu (błąd nr 1) i pobiegłam świętować w gronie starych i nowych znajomych.

Była akurat sobota, ja specjalnie zamieniłam się z kolegą zmianami, żeby wieczór mieć wolny. Na początek drineczki "na rozgrzewkę" w hostelu, bo alkohol w klubach jest okropnie drogi (250 B za podstawowe drinki). No i udaliśmy się na imprezę organizowaną przez znajomych Niemców. Impreza swoją drogą świetna, dobrzy dje, miłe towarzystwo.

Słyszałam co najmniej 15 razy przykazania dla turystów: wychodząc na miasto wieczorem nie bierz ze sobą dokumentów, pieniędzy jedynie tyle, żeby nie żałować w razie zgubienia, najprawdopodobniej nie będziesz potrzebował telefonu. Lecz niestety, z jakiegoś niewiadomego powodu, tego wieczora postanowiłam zignorować je wszystkie. Prawdopodobnie uwierzyłam, że nic złego nie może mi się stać, że już jestem "miejscowa", w Tajlandii jest miło i spokojnie, a ja przecież nigdy jeszcze nie wypiłam tyle, żeby stracić kontrolę.

No i stało się. Torebka ze wszystkim w środku zaginęła w akcji. Nici z wyjazdu do Chiang Mai, muszę czekać, aż bank wyrobi mi nowe karty debetowe. Proszę się nie martwić, mam troszkę gotówki a także paszport, no i dach nad głową.

Morał z tego taki, żeby nigdy nie przestawać uważać, i sobie nie odpuszczać, nawet, jeśli wydaje nam się, że jesteśmy całkowicie bezpieczni, ufamy naszym znajomym i nic złego się nie stanie. To tak ku przestrodze.


środa, 21 listopada 2012

Dżungla dla początkujących



Już od rana urwanie głowy. Udało mi się, po raz pierwszy chyba, otworzyć oczy o 6.30 rano, po niecałych pięciu godzinach snu (jako że zmianę kończę o północy i ani mi w głowie iść zaraz potem spać). Cały ten wysiłek po to, by zdążyć na pociąg o 7.45, który ruszał z odległej stacyjki Thon Buri do Kanchanaburi.

czwartek, 15 listopada 2012

Rytmy Bangkoku



Niedługo stuknie miesiąc mojej tajskiej przygodzie. W tym czasie nauczyłam się wielu rzeczy, ale zwłaszcza tej jednej: to miasto nigdy nie śpi. Każda pora dnia i nocy ma swoich wielbicieli. Mnóstwo zamieszkujących Bangkok grup (społecznych, zawodowych) ma zupełnie inne tryby życia. 

Potrzeba mi było trochę czasu, żeby nauczyć się, gdzie i o jakiej porze szukać konkretnych uciech. Straganiarze mają bowiem tę właściwość, że w ciągu piętnastu minut potrafią zwinąć cały swój biznes i zniknąć, akurat kiedy masz ochotę na ich specjał, i zamiast smażonych bananów albo curry z kurczakiem i bakłażanem dostaniesz figę z makiem. 

wtorek, 6 listopada 2012

Jeżdzę sobie

Wczoraj z okazji dnia wolnego w pracy udałam się na wycieczkę za miasto. Dwugodzinna podróż nieklimatyzowanym pociągiem klasy trzeciej - koszt 1,5 zł. Efekt? Do miejscowości Ayutthaya dotarłam już spocona jak mysz, a po wynajęciu roweru i przetransportowaniu go łodzią na drugą stronę rzeki dostałam lekkich drgawek i dochodziłam do siebie 10 minut. Dzięki rowerowi po raz pierwszy zmierzyłam się samodzielnie z tajskim ruchem drogowym, a trzeba wiedzieć, że jest on lewostronny! Dla bezpieczeństwa skręcałam cały czas w lewo.


czwartek, 1 listopada 2012

Chleb nasz powszedni


A raczej ryż... Czyli trochę o jedzeniu!

Spotkaliście kiedyś w Polsce smutnego Araba? Ponurego Afrykańczyka? Śmieliście się z Włochów, co chodzą jeść do włoskich restauracji na obczyźnie? Bo ja niestety tak. Dziś się kajam. Gdyby była w Bangkoku choć jedna polska restauracja, choćby piekarnia z normalnym razowcem! Dwie tony ryżu za kilo sera korycińskiego!

czwartek, 25 października 2012

Sweat city aka syndrom ustawicznie świecącego nosa

W Bangkoku nie uświadczysz rześkiego poranka. 35 stopni w dzień, 30 w nocy, każdy podmuszek wiatru jest na wagę złota. Skąpe ciuszki w zasadzie nic nie pomagają. Co ciekawe, Tajowie niespecjalnie się tym przejmują. Moi tajscy koledzy z pracy nie używają nawet nawiewu podczas siedzenia za biurkiem. Może nie lubią przeciągów?

wtorek, 23 października 2012

Hostelowe love

Powoli zadomawiam się w moim hostelu. Nie wiem, jak wyglądają inne tego typu przybytki w Tajlandii, ale ten estetyką nie grzeszy. Trochę ciężko go znaleźć, bo szyld nie jest podświetlony, a restauracja na parterze nie działa. Ale nie pozwólmy minusom przesłonić cudownych plusów. Jest KLIMATYZACJA. Jest prysznic w pokoju, a pokój mam tylko dla siebie. Jest dobre wi-fi, a przede wszystkim jest bardzo miły właściciel i reszta załogi - chłopiec tajski, chłopiec nepalski i chłopiec indyjski.
  
check-in desk i prowizoryczny bar - lodówka działa i można się napić piwka, reszta alkoholi serwowana na gorąco. Kolega 22 godz na dobę ogląda tajskie kreskówki :)

poniedziałek, 22 października 2012

Zwycięstwo!

Dotarłam! Pociągiem, samochodem, trzema samolotami i taksówką dojechałam na miejsce. Pierwszy raz leciałam samolotem w długą trasę - kto latał ten wie - i oprócz bólu tyłka jestem pozytywnie zaskoczona (zwłaszcza liniami Etihad, lot Abu Dhabi - Bangkok). Udało mi się nawet, co podobno niełatwe, nie przepłacić za taksi z lotniska do hostelu.
Miasto jest niesamowite. Zrobiłam na razie tylko niewielką przebieżkę, ale już jestem w szoku. Gdyby przenieść te kilka wieżowców z Warszawy tutaj, nikt by nawet nie zauważył. Tyle ich tu. A na dole przy ulicy całkiem swojsko, jak na każdym bazarku.
A teraz spać!

poniedziałek, 15 października 2012

rady lekarza medycyny tropikalnej

Dzięki lamentom mamy odwiedziłam w końcu lekarza. Trochę za późno, bo szczepień takich jak wścieklizna czy zapalenie mózgu nie można już było zrobić. Będę się musiała trzymać z dala od wściekłych, mózgowo zapalonych małp. Widziałam w telewizji program o małpach, które zakładają gangi i kradną turystom cenne przedmioty i dokumenty, a wszystko sprzedają za banany ludzkim gangom, które to już robią z kosztowności lepszy użytek. 

Tak czy siak dostałam kilka wkłuć. WZW A (B jeszcze ważne ze szkoły), polio, dyfteryt i tężec oraz dur brzuszny. Znacznie gorzej niż igła zabolała kwota do zapłacenia. Cóż, na zdrowiu nie można oszczędzać.

Oprócz życiowych rad dostałam od pani doktor kilka gratisów. 
1. Międzynarodowa książeczka szczepień (taka żółta),  
2. receptę na 2 opakowania Malaronu, leku przeciw malarii z dokładną instrukcją stosowania (prewencyjne - codziennie po 1 tabletce, doraźne w razie zachorowania - końska dawka i do lekarza)
3. kserówki z poradami higienicznymi. Jedną z nich prezentuję poniżej.

Czy ktoś może mi wyjaśnić, co to do cholery jest tusz i jak mam go brać?

 



czwartek, 11 października 2012

Czego nie szukam w raju?



Przypadkiem w księgarni Selkar na dworcu w Białymstoku kupiłam książkę Jennie Dielemans „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym”. Autorka dwa pokaźne rozdziały poświęca krajom azjatyckim – Wietnamowi i Tajlandii. 

Pierwsza lektura wywołała u mnie mały szok. Autorka demaskuje ideę backpackingu jako kolejną formę masowej turystyki. Demitologizuje większość składników „credo” backpackera:

poniedziałek, 8 października 2012

13 days to go



13 dni do wyjazdu. Gorączkowe przygotowania. Lista spraw do załatwienia zdaje się nie mieć końca. Dzięki książce (a właściwie audiobookowi) Marzeny Filipczak „Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet” wpadam w lekką paranoję i widzę, jak mało zorganizowany ze mnie podróżnik. Po pierwsze, jeszcze 1,5 roku temu moje wyjazdy odbywały się, jak się okazuje, zupełnie amatorsko. Nie miałam ubezpieczenia, nie robiłam szczepień, gotówkę woziłam ze sobą w plecaku. Tak, Marzena Filipczak wszystko zaplanowała sobie lepiej.