czwartek, 29 listopada 2012

Ku przestrodze (pora się przyznać)

Jeśli ktoś zastanawiał się, skąd ta przerwa w postowaniu, to śpieszę wyjaśnić. Otóż przydarzyła mi się nieciekawa historia, za którą trudno winić kogokolwiek innego, niż samą mnie. A wiadomo, że nikt nie lubi się przyznawać do błędów.

Tego dnia minął dokładnie miesiąc mojej pracy w Bangkoku. Z szefem umówiłam się, że wyjeżdżam na 10-dniowe wakacje, a po powrocie popracuję jeszcze miesiąc i będę gotowa do drogi zaraz po Nowym Roku. Otrzymałam do rączki swoje skromne wynagrodzenie, umieściłam je w całości w portfelu (błąd nr 1) i pobiegłam świętować w gronie starych i nowych znajomych.

Była akurat sobota, ja specjalnie zamieniłam się z kolegą zmianami, żeby wieczór mieć wolny. Na początek drineczki "na rozgrzewkę" w hostelu, bo alkohol w klubach jest okropnie drogi (250 B za podstawowe drinki). No i udaliśmy się na imprezę organizowaną przez znajomych Niemców. Impreza swoją drogą świetna, dobrzy dje, miłe towarzystwo.

Słyszałam co najmniej 15 razy przykazania dla turystów: wychodząc na miasto wieczorem nie bierz ze sobą dokumentów, pieniędzy jedynie tyle, żeby nie żałować w razie zgubienia, najprawdopodobniej nie będziesz potrzebował telefonu. Lecz niestety, z jakiegoś niewiadomego powodu, tego wieczora postanowiłam zignorować je wszystkie. Prawdopodobnie uwierzyłam, że nic złego nie może mi się stać, że już jestem "miejscowa", w Tajlandii jest miło i spokojnie, a ja przecież nigdy jeszcze nie wypiłam tyle, żeby stracić kontrolę.

No i stało się. Torebka ze wszystkim w środku zaginęła w akcji. Nici z wyjazdu do Chiang Mai, muszę czekać, aż bank wyrobi mi nowe karty debetowe. Proszę się nie martwić, mam troszkę gotówki a także paszport, no i dach nad głową.

Morał z tego taki, żeby nigdy nie przestawać uważać, i sobie nie odpuszczać, nawet, jeśli wydaje nam się, że jesteśmy całkowicie bezpieczni, ufamy naszym znajomym i nic złego się nie stanie. To tak ku przestrodze.


środa, 21 listopada 2012

Dżungla dla początkujących



Już od rana urwanie głowy. Udało mi się, po raz pierwszy chyba, otworzyć oczy o 6.30 rano, po niecałych pięciu godzinach snu (jako że zmianę kończę o północy i ani mi w głowie iść zaraz potem spać). Cały ten wysiłek po to, by zdążyć na pociąg o 7.45, który ruszał z odległej stacyjki Thon Buri do Kanchanaburi.

czwartek, 15 listopada 2012

Rytmy Bangkoku



Niedługo stuknie miesiąc mojej tajskiej przygodzie. W tym czasie nauczyłam się wielu rzeczy, ale zwłaszcza tej jednej: to miasto nigdy nie śpi. Każda pora dnia i nocy ma swoich wielbicieli. Mnóstwo zamieszkujących Bangkok grup (społecznych, zawodowych) ma zupełnie inne tryby życia. 

Potrzeba mi było trochę czasu, żeby nauczyć się, gdzie i o jakiej porze szukać konkretnych uciech. Straganiarze mają bowiem tę właściwość, że w ciągu piętnastu minut potrafią zwinąć cały swój biznes i zniknąć, akurat kiedy masz ochotę na ich specjał, i zamiast smażonych bananów albo curry z kurczakiem i bakłażanem dostaniesz figę z makiem. 

wtorek, 6 listopada 2012

Jeżdzę sobie

Wczoraj z okazji dnia wolnego w pracy udałam się na wycieczkę za miasto. Dwugodzinna podróż nieklimatyzowanym pociągiem klasy trzeciej - koszt 1,5 zł. Efekt? Do miejscowości Ayutthaya dotarłam już spocona jak mysz, a po wynajęciu roweru i przetransportowaniu go łodzią na drugą stronę rzeki dostałam lekkich drgawek i dochodziłam do siebie 10 minut. Dzięki rowerowi po raz pierwszy zmierzyłam się samodzielnie z tajskim ruchem drogowym, a trzeba wiedzieć, że jest on lewostronny! Dla bezpieczeństwa skręcałam cały czas w lewo.


czwartek, 1 listopada 2012

Chleb nasz powszedni


A raczej ryż... Czyli trochę o jedzeniu!

Spotkaliście kiedyś w Polsce smutnego Araba? Ponurego Afrykańczyka? Śmieliście się z Włochów, co chodzą jeść do włoskich restauracji na obczyźnie? Bo ja niestety tak. Dziś się kajam. Gdyby była w Bangkoku choć jedna polska restauracja, choćby piekarnia z normalnym razowcem! Dwie tony ryżu za kilo sera korycińskiego!