czwartek, 9 kwietnia 2015

Idzie nowe!

z etsy.com

Jak to zazwyczaj bywa, zmiany w życiu znacznie wyprzedzają update na blogu. Tym razem nie jest jednak najgorzej, bo nowy etap jeszcze się nie zaczął, a więc: idzie nowe!
Dlaczego? Oczywiście po części z nudy. Wszystko prędzej czy później się nudzi. Czasem zdaje mi się, że mnie nudzi się wybitnie szybko i zazdroszczę tym, którzy są w stanie wytrwać przy jednej rzeczy nieco dłużej. Nudziło mi się uczenie dzieci w Tajlandii, a w końcu znudziło mi się też podróżowanie. Jak to?? Czy podróżowanie może się znudzić? Jasnej odpowiedzi na to pytanie nie jestem w stanie dać, ale jedno jest pewne: podróżowanie od miejsca do miejsca, z plecakiem, po to tylko, żeby coś nowego zobaczyć i poznać nowych ludzi odkładam póki co na półkę.

A więc co teraz? Znaleźć porządną pracę? (niee.. do porządnej jestem już zbyt nieporządna) Znaleźć męża, dzieci rodzić? (o.. to już brzmi bardziej zachęcająco) Zaszyć się w głuszy i żyć off the grid? (hmm..?)

Szukając odpowiedzi na to pytanie, opracowałam tymczasowy plan życiowy. Taki, żeby nie umrzeć z głodu, ale i nie opływać w zbędne luksusy. Taki, żeby nie siedzieć w czterech ścianach, ale oscylować wokół jakiegoś konkretnego miejsca, gdzie można by i pomidory wyhodować, i kota może jakiegoś dokarmiać i a może i faceta, z którym nie groziłoby rozstanie za kilka miesięcy, gdy ja albo on będziemy musieli dokądś wyjechać.

Punkt pierwszy: za co przeżyć? 
Z dziesiątek różnych pomysłów wybrałam masaż. Odpowiada mi ta robota. Praca z ludźmi, a nie z komputerem, ludzie są zazwyczaj zrelaksowani i uśmiechnięci, przynajmniej po zabiegu. Nie potrzeba wiele (ręce, czasem olejek i zdrowy kręgosłup) ale najbardziej cenię to, że gdziekolwiek się ruszę, ludzie lubią i potrzebują masażu.
Punkt pierwszy zrealizowałam, ucząc się tajskiego masażu w Tajlandii, następnie masując znajomych, rodzinę i sąsiadów, aż wreszcie nabrałam na tyle pewności, by kasować (niewiele, ale jednak) najczęściej zadowolonych klientów.

Punkt drugi: Gdzie mieszkać?
No jak to gdzie? W wanie! Wizja mieszkania w wanie ciągnie się za mną od zeszłego roku, kiedy pierwszy raz miałam przyjemność pomieszkiwać w jednym, stacjonarnym, co prawda, Volkswagenie podczas WWOOFingu w zachodniej Francji. Dla kogoś, kto do tej pory ograniczał się do plecaka, wan jest nie lada luksusem. Poza tym w europejskich warunkach wan jest ekonomiczną alternatywą mieszkaniową i podróżniczą. Można mieć "coś swojego" a jednocześnie móc się przemieszczać. W wanie można też.. robić masaż! Wszystko świetnie się złożyło.
Punkt drugi zrealizowany został z pomocą rodziny, dzięki której wsparciu kupiłam samochód. Ford Transit obecnie przechodzi metamorfozę i niedługo będzie gotów do swojej pierwszej podróży.

Punkt trzeci: Dokąd, z kim, za ile?
W pogoni za słońcem i ciepłem, a przy okazji nie opuszczając rodzimego kontynentu, zdecydowałam się na Hiszpanię, a konkretnie na hiszpańskie południe, Andaluzję, dość wyludnioną, gorącą, wesołą i śpiewającą, tanią. Rzut beretem do Maroka. Wybrzeże pełne turystów daje przeróżne możliwości zarobkowania. Jest w tej Andaluzji małe miasteczko w górach Alpujarra, nazywa się Orgiva. Słynie z hipisowskiej komuny Beneficio, która znajduje się nieopodal. Orgiva jest takim międzynarodowym skupiskiem ludzi, przeważają jak zwykle Anglicy uciekający przed deszczem i wiatrem, ale są przeróżne narodowości, nie brak też Polaków. Oprócz niewątpliwego piękna krajobrazów, Orgiva ma te zalety jak: niedrogie posiadłości, przemiłych mieszkańców, przeróżne uroki eco community.

Wiadomo jak to bywa z planami. Zrealizowanie punktu trzeciego planuję na koniec kwietnia 2015, właściwie to już za kilka dni. Dam znać, jak mi idzie. Adios!



poniedziałek, 12 stycznia 2015

Tajlandia po raz trzeci

Po odstaniu godzinki w kolejce na lotnisku dostaję się w końcu do odprawy paszportowej. Pani z okienka spogląda na mnie znad okularów. Kartkuje mój paszport, gdzie zdaje się już co druga strona jest zajęta przez tajskie wizy. Próbuję ją naprowadzić - "page number 26". Na stronie 26 znajduje się aktualna wiza. Nie odpowiada. Próbuję po raz kolejny. "Yes, I know" - tonem oziębłym - "Phood thai dai mai?" pyta mnie po tajsku, czy rozumiem, czy już się nauczyłam, bo przecież wypadałoby, z tymi wszystkimi wizami. "Nit noi, kha", odpowiadam, troszeczkę. Wbija stempel bez uśmiechu. Ci wszyscy obcokrajowcy, pewnie sobie myśli. Przyjeżdżają i panoszą się. Sio do swoich zimnych krajów, obdartusy. No cóż, nie tak to sobie wyobrażałam, ale przeżyję.

Jestem tu już od miesiąca i odkryłam jedną ważną rzecz. Nie ma powrotów do wspomnień. Przez 8 miesięcy ciągania się po Europie powoli przyzwyczaiłam się z powrotem do wszystkiego, przestałam już nawet narzekać, ale w główce wciąż pielęgnowałam sielski obrazek drewnianego domku na palach, świeżego manga i papai, uśmiechniętych sąsiadów i słonecznego nieba. Nie ma. Przyjechać z wizytą to nie to samo, co mieszkać. Przyjaciele wyjechali, mężczyźni są eksami, poza tym efekt cieplarniany zwołał opady w zupełnie niewłaściwym czasie, a z szarym niebem wszystko wydaje się szare.

Ale nie sprowadził mnie tu tym razem kaprys, tylko żądza wiedzy (no dooobrze, zimno się zrobiło, ale to "prawie" zbieg okoliczności). Zapisałam się na kurs tajskiego masażu i dzielnie zgłębiam jego tajemnice, aby wszystkich po przyjeździe porządnie wymasować!