wtorek, 6 maja 2014

Wyspy New Age. Koh Phangan

zdjęcie komórką, zbiory własne :)

Po porze deszczowej i chłodnej „zimie” do Chiang Rai powoli zaczęło docierać gorące lato. Wygląda to trochę jak nasza jesień - liście na drzewach zmieniają kolor i opadają. Nic w tym dziwnego, bo od kilku miesięcy nie spadło ani kropli deszczu. Poziom rzek spadł tak nisko, że górskie wodospady wyschły a w suchszych regionach kraju, których na szczęście nie ma za dużo, zaczęło brakować wody. Na południu Tajlandii ludzie przyzwyczajeni są być może do upałów, ale na naszej północy, gdzie zimą nosiliśmy kurtki, czapki i szaliki, 40 C jest nie lada wydarzeniem. Jakby tego było mało, rolnicy w marcu zaczynają wypalać pola. Jest to tzw. tradycyjna metoda „slash and burn”: po zbiorach ryżu ryżowiska podpala się, aby popiół użyźnił glebę. Przy okazji palą się okoliczne łąki i lasy, a całość wymyka się nieraz spod kontroli. Skutkiem tego jest gryzący dym, dzięki któremu znikły okoliczne wzgórza (widoczność fatalna!), wszyscy wokół zaczęli kasłać i skarżyć się na ból głowy oraz zmęczenie. Nie mają w Tajlandii norm unijnych dot. zanieczyszczenia środowiska, oj nie.
Na szczęście w szkole przyszły letnie wakacje, a dla mnie, Katii i Luisa oraz wielu młodych nauczycieli – koniec kontraktu i powrót do domu. Zanim jednak wsiądziemy w samolot, po dziesięciu miesiącach pracy każdy chciałby zafundować sobie chociaż małe wakacje. Ja myślałam nad Nepalem i Wietnamem, ale w końcu stwierdziłam, że w tej najgorętszej porze roku najlepiej wypocznę nad morzem. A na słynnym wyspiarskim południu Tajlandii byłam tylko raz i to bardzo krótko. Wsiadłam więc w pociąg i przejechałam jakieś 1500 km na południe (zajęło mi to 2 dni, łącznie z nocną przeprawą łodzią) na wyspę Koh Phangan.

Południowy cypel Tajlandii oblewają dwa morza. Z zachodu Morze Andamana, większe i bardziej niespokojne, w 2004 roku niespodziewanie zalało turystów i miejscowych falą tsunami. Ta część wybrzeża jest bardziej spektakularna, jedne z najpiękniejszych plaż świata znajdują się właśnie tam (między innymi słynna Maya Bay, gdzie kręcono film „Plaża” z Leonardo DiCaprio). Miejsca takie jak Koh Phi Phi czy Phuket przyciągają zamożnych turystów z Rosji (niestety, głównie), Australii i Zachodniej Europy.
Ze wschodu natomiast mamy Zatokę Tajlandzką, mniej zapierających dech w piersiach widoków (choć wciąż, jak dla mnie, mnóstwo), ale też i mniej nadzianych turystów. Dwie wyspy: Koh Phangan i Koh Tao uchodzą za mekkę backpackersów, a na pierwszej z nich od dziesiątek lat odbywa się co miesiąc „Full moon party”. Full moon party to materiał na osobny rozdział. Powiem tylko, że od lat 80tych, kiedy rozpoczęto rave’y na plaży nastąpił niesamowity upadek obyczajów i obecnie w Haad Rin (i na szczęście tylko tam) odchodzi ruja i poróbstwo, zaprawione alkoholem i dragami. Nieprawdopodobne, jak się młodzież bawi. No ale nic to, Full Moon Party omijam szerokim łukiem, bo nie mam już 19 lat i perspektywa zachlania się w trupa przestała mnie już tak mocno ekscytować. Poza tym, Haad Rin jest na szczęście położona w dość niedostępnym zakątku wyspy, więc większość amatorów Full Moon Party zostaje bezzwłocznie odtransportowana tam taksówkami i najczęściej nigdy nie opuszcza swojego imprezowego getta.
Koh Phangan to dość duża wyspa o powierzchni 125 km kw. Zachodnia jej część jest położona na łagodnych wzgórzach, tam też znajduje się największe miasteczko i port, dobrze utrzymane i przejezdne, choć często dość strome drogi, kilka supermarketów (choć wciąż, na szczęście, brak McDonalda i King Burgera! – stan na 2014 rok). Wschodnie Koh Phangan pokryte jest gęstą dżunglą, z nielicznymi nieutwardzonymi dróżkami, o przejechanie których pokusiliby się tylko miejscowi, i to zaopatrzeni w dżipy. Wschód wyspy jest znacznie bardziej górzysty. W związku z tym, na niedostępne wschodnie plaże turyści i całe zaopatrzenie dostaje się łodziami. To są dopiero rajskie plaże!

 Większość żywności transportowana jest z kontynentu, w związku z tym ceny są dość wysokie. Na wyspie uprawia się głównie kokosy, łowi ryby i owoce morza oraz żyje z turystyki. Niewiele jest jednak wielkich pięciogwiazdkowych hoteli. Przeważają niewielkie, miejscowe gest hausy, nieraz chałupiny strzechą kryte, i choć rodowitych Koh Phanganinów (??) jest niewielu, to styl życia wydaje się wciąż od wielu lat niezmieniony.
Najwygodniej jest poruszać się po Koh Phangan skuterem. Wypożyczalnie można znaleźć niemal na każdym kroku, a ceny są niezwykle przystępne – już od 10 zł (100 THB) za dzień. Na stromych górskich drogach przyda się jednak trochę doświadczenia i mocy silnika – najlepiej 150 CC lub więcej. Nie wszystkie drogi widoczne na mapach będą przejezdne – niektóre wciąż są w budowie, a pochyłości 25% to normalka. Nie dla początkujących! Miejscowi zasuwają po tych karkołomnych szlakach jakby się wściekli, a mi, po niedawnym wypadku, kolejny się nie uśmiechał, więc byłam bardzo ostrożna. Mimo to na żwirowej dróżce pędzącej w dół skuter ześlizgnął mi się i wywalił, dzięki czemu zablokowałam ruch na dobre 10 minut.
Demografia wyspy jest dość interesująca. Gdyby kogoś na tę wyspę przywieźć z zamkniętymi oczami, pewnie nie zorientowałby się, że wciąż jest w Tajlandii. Mnóstwo tu Burmijczyków, imigrantów ekonomicznych, którym za pracę płaci się znacznie mniej niż Tajom. Większość kelnerów i pracowników hoteli pochodzi właśnie z Myanmaru. Poza tym na Koh Phangan mieszka mnóstwo Białych. Doskonale można się tu obyć nawet bez podstaw Tajskiego. Przybysze z Zachodu mają tu swoje biznesy, restauracje, hotele, kluby, szkoły jogi, kursy masażu, kitesurfingu, nurkowania i agencje turystyczne. Na Koh Phangan ściągają młodzi hipisi z całego świata. Co jest takiego magicznego w tajskiej wysepce?
Przed przyjazdem przejrzałam użytkowników Couchsurfingu, mieszkających na wyspie (dla niewtajemniczonych, Couchsurfing to metoda na znalezienie darmowego noclegu w wybranym miejscu na świecie, dzięki rejestracji na stronie internetowej) i skontaktowałam się z trzema osobami. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i dostałam zaproszenie od Szwedki Fridy, która na wyspie mieszka już od roku. Roześmiana odebrała telefon, poradziła mi jak dostać się do jej domu, a drzwi na noc zostawiła dla mnie otwarte – dotarłam na wyspę o piątej rano, po całonocnej przeprawie łodzią. W wynajętym domu mieszkała czwórka młodych ludzi, żadne nie miało stałej pracy. Frida robiła ręcznie biżuterię, jej chłopak grał w karty za pieniądze, Ana malowała obrazy a Francuzka Pasquale wyszywała stroje do tańca brzucha i imała się mniejszych prac – co popadnie. Dla mieszkańców Zachodu koszty utrzymania na wyspie są niezwykle tanie. Wystarczy popracować kilka miesięcy w Szwecji, aby utrzymać się cały rok w Tajlandii. Można też wypaść na sezon do Australii, wtedy pieniędzy wystarczy nawet na dłużej. Potem można cieszyć się pięknymi widokami, słodkimi owocami i dobrym, miejscowym jedzeniem. A co najważniejsze na Koh Phangan? Imprezy.

Turyści przyjeżdżają na wyspę cały rok, i wkrótce comiesięczne i komercjalizujące się coraz bardziej Full Moon Party przestało wystarczać. Zaczęto więc organizować Half Moon Party, Black Moon Party, Shiva Moon i kilka innych cyklicznych imprez, związanych z fazami księżyca (tradycyjne święta buddyjskie również są z nimi związane, choć te z Koh Phangan nie maja z nimi wiele wspólnego). Koh Phangan to drugie na świecie (po Goa w Indiach) największe zagłębie muzyki psychodelicznej – odmiany muzyki elektronicznej. Są też świetne miejsca grające house i techno. Piękne lokalizacje klubów i imprez nad brzegiem morza, na szczytach wzgórz otoczonych dżunglą, czy wokół leśnych wodospadów, niskie ceny zakwaterowania i przyjazne otoczenie sprawiają, że nie chce się stąd wyjeżdżać. Niejeden przyjechał tu na tydzień i został rok, a gdy skończyły mu się pieniądze pojechał trochę zarobić i wrócił tu znów. To trochę, jakby się było w  wyizolowanym świecie, gdzie nikt nie spojrzy na nas krzywo za noszenie dredów, tatuaży, piercingów itp. Na dziwactwa patrzy się tu przychylnym okiem. I choć po zejściu z łodzi na przystani witają nas tablice oznajmiające, że spożywanie substancji psychoaktywnych jest w Tajlandii nielegalne, to nikt sobie specjalnie nic z tego nie robi. Świątek, piątek czy niedziela, czy to 2 w nocy czy 1 po południu, impreza trwa. Trzeba się tylko dowiedzieć, gdzie. 

Oprócz osławionych imprez z muzyką trans, której wielbiciele rzadziej piją alkohol a częściej łykają pigułki, jest też na wyspie nieco inna społeczność. Ogromna szkoła – można by powiedzieć: uniwersytet jogi nosi nazwę Agama Yoga, znajduje się w zachodniej części wyspy, Sri Thanu. Wokół niej otwarto mnóstwo mniejszych ośrodków tego typu, nauczających przeróżnych odmiany jogi często w formie pakietów tygodniowych i miesięcznych z zakwaterowaniem i posiłkami. Są też  detoksy, lekcje na plaży, lekcje indywidualne, medytacja, spotkania dla kobiet i mężczyzn, Reiki, tantra, nauka oddychania, czy tajemnicze zajęcia o nazwie „Ecstatic Presence” „Chakra Breathing”, „Wisdom”, „Samasati” czy „Theta Healing”. Oprócz tego dużo tu zdrowych, ekologicznych sklepików i restauracji, jest też biblioteka i księgarnia, w której można kupić książki o buddyzmie i innych wschodnich religiach oraz tzw. szeroko pojętej duchowości. Miłośnicy zdrowego stylu życia skupiający się wokół Sri Thanu mają nawet swoją stronę na Facebooku – Koh Phangan Conscious Community (Świadoma Społeczność Koh Phangan) na której wymieniają się opiniami, sprzedają zdrowe produkty, zamieszczają wszelakie ogłoszenia i oferty. Można tu medytować od rana do nocy, a ceny w porównaniu z zachodnimi znów wypadają niezwykle korzystnie. To miasteczko jest niemal całkowicie zamieszkane przez adeptów przeróżnych aspektów duchowości, nazywaną również „filozofią New Age”. Odsetek wegetarian i wegan musi tu być jeden z najwyższych na świecie. Przechadzając się po kampusie Agamy (sama wybrałam się tam z zamiarem zapisania na zajęcia jogi) rzuciłam okiem na ludzi najróżniejszych narodowości, którzy przyjechali tu na zdrowe wakacje. Mój znajomy wymyślił dla nich nazwę „organiczni ludzie”. W świecie organicznych ludzi nie liczy się specjalnie mamona, choć również szerzą się przeróżne mody. Jakiś czas temu ogłoszono na przykład, że do mycia zamiast mydeł i szamponów można używać octu jabłkowego. W związku z tym w organicznym miasteczku mijając grupy kobiet można wyniuchać ostrą woń octu, na który zamieniły swoje Chanel. Wiele firm, co prawda zdaje się, że jeszcze nie u nas, stara się zarobić na organicznych ludziach sprzedając im produkty zaopatrzone etykietkami „100 % vegan” „Bio-organic” i przeróżne inne cuda. Ja się pytam, jak żel do czyszczenia toalet może być „vegan”? Czy ktoś ma zamiar go zjeść?

Dziwna to wyspa, na której można być ascetą, współczesnym hipisem, mnichem, ale także kompletnym hedonistą i sportowcem (nie wspomniałam o licznych kursach kitesurfingu, nurkowania, wspinaczki i wielu rzeczy, o których mi pewnie nie wiadomo). Można wylegiwać się na plaży w zamkniętym kurorcie All-inclusive – kilka z nich znajduje się na odciętych od reszty wyspy północnych plażach – albo łazić cały dzień po dżungli czy wspinać się po skałach. Za to prawie na pewno uda się zapomnieć, że pieniądz rządzi światem, bo Koh Phangan rządzi się własnymi regułami.