|
zdjęcie komórką, zbiory własne :) |
Po porze deszczowej i chłodnej
„zimie” do Chiang Rai powoli zaczęło docierać gorące lato. Wygląda to trochę
jak nasza jesień - liście na drzewach zmieniają kolor i opadają. Nic w tym
dziwnego, bo od kilku miesięcy nie spadło ani kropli deszczu. Poziom rzek spadł
tak nisko, że górskie wodospady wyschły a w suchszych regionach kraju, których
na szczęście nie ma za dużo, zaczęło brakować wody. Na południu Tajlandii
ludzie przyzwyczajeni są być może do upałów, ale na naszej północy, gdzie zimą
nosiliśmy kurtki, czapki i szaliki, 40 C jest nie lada wydarzeniem. Jakby tego
było mało, rolnicy w marcu zaczynają wypalać pola. Jest to tzw. tradycyjna
metoda „slash and burn”: po zbiorach ryżu ryżowiska podpala się, aby popiół
użyźnił glebę. Przy okazji palą się okoliczne łąki i lasy, a całość wymyka się
nieraz spod kontroli. Skutkiem tego jest gryzący dym, dzięki któremu znikły
okoliczne wzgórza (widoczność fatalna!), wszyscy wokół zaczęli kasłać i skarżyć
się na ból głowy oraz zmęczenie. Nie mają w Tajlandii norm unijnych dot. zanieczyszczenia
środowiska, oj nie.
Na szczęście w szkole przyszły
letnie wakacje, a dla mnie, Katii i Luisa oraz wielu młodych nauczycieli –
koniec kontraktu i powrót do domu. Zanim jednak wsiądziemy w samolot, po
dziesięciu miesiącach pracy każdy chciałby zafundować sobie chociaż małe
wakacje. Ja myślałam nad Nepalem i Wietnamem, ale w końcu stwierdziłam, że w
tej najgorętszej porze roku najlepiej wypocznę nad morzem. A na słynnym wyspiarskim
południu Tajlandii byłam tylko raz i to bardzo krótko. Wsiadłam więc w pociąg i
przejechałam jakieś 1500 km na południe (zajęło mi to 2 dni, łącznie z nocną
przeprawą łodzią) na wyspę Koh Phangan.
Południowy cypel Tajlandii
oblewają dwa morza. Z zachodu Morze Andamana, większe i bardziej niespokojne, w
2004 roku niespodziewanie zalało turystów i miejscowych falą tsunami. Ta część
wybrzeża jest bardziej spektakularna, jedne z najpiękniejszych plaż świata
znajdują się właśnie tam (między innymi słynna Maya Bay, gdzie kręcono film
„Plaża” z Leonardo DiCaprio). Miejsca takie jak Koh Phi Phi czy Phuket przyciągają
zamożnych turystów z Rosji (niestety, głównie), Australii i Zachodniej Europy.
Ze wschodu natomiast mamy Zatokę Tajlandzką, mniej zapierających dech w piersiach widoków (choć wciąż, jak dla mnie,
mnóstwo), ale też i mniej nadzianych turystów. Dwie wyspy: Koh Phangan i Koh
Tao uchodzą za mekkę backpackersów, a na pierwszej z nich od dziesiątek lat
odbywa się co miesiąc „Full moon party”. Full moon party to materiał na osobny
rozdział. Powiem tylko, że od lat 80tych, kiedy rozpoczęto rave’y na plaży
nastąpił niesamowity upadek obyczajów i obecnie w Haad Rin (i na szczęście
tylko tam) odchodzi ruja i poróbstwo, zaprawione alkoholem i dragami.
Nieprawdopodobne, jak się młodzież bawi. No ale nic to, Full Moon Party omijam
szerokim łukiem, bo nie mam już 19 lat i perspektywa zachlania się w trupa
przestała mnie już tak mocno ekscytować. Poza tym, Haad Rin jest na szczęście
położona w dość niedostępnym zakątku wyspy, więc większość amatorów Full Moon
Party zostaje bezzwłocznie odtransportowana tam taksówkami i najczęściej nigdy
nie opuszcza swojego imprezowego getta.
Koh Phangan to dość duża wyspa o
powierzchni 125 km kw. Zachodnia jej część jest położona na łagodnych wzgórzach, tam
też znajduje się największe miasteczko i port, dobrze utrzymane i przejezdne,
choć często dość strome drogi, kilka supermarketów (choć wciąż, na szczęście,
brak McDonalda i King Burgera! – stan na 2014 rok). Wschodnie Koh Phangan
pokryte jest gęstą dżunglą, z nielicznymi nieutwardzonymi dróżkami, o
przejechanie których pokusiliby się tylko miejscowi, i to zaopatrzeni w dżipy.
Wschód wyspy jest znacznie bardziej górzysty. W związku z tym, na niedostępne
wschodnie plaże turyści i całe zaopatrzenie dostaje się łodziami. To są dopiero
rajskie plaże!
Większość żywności transportowana jest z
kontynentu, w związku z tym ceny są dość wysokie. Na wyspie uprawia się głównie
kokosy, łowi ryby i owoce morza oraz żyje z turystyki. Niewiele jest jednak wielkich
pięciogwiazdkowych hoteli. Przeważają niewielkie, miejscowe gest hausy, nieraz
chałupiny strzechą kryte, i choć rodowitych Koh Phanganinów (??) jest niewielu,
to styl życia wydaje się wciąż od wielu lat niezmieniony.
Najwygodniej jest poruszać się
po Koh Phangan skuterem. Wypożyczalnie można znaleźć niemal na każdym kroku, a
ceny są niezwykle przystępne – już od 10 zł (100 THB) za dzień. Na stromych
górskich drogach przyda się jednak trochę doświadczenia i mocy silnika –
najlepiej 150 CC lub więcej. Nie wszystkie drogi widoczne na mapach będą
przejezdne – niektóre wciąż są w budowie, a pochyłości 25% to normalka. Nie dla
początkujących! Miejscowi zasuwają po tych karkołomnych szlakach jakby się
wściekli, a mi, po niedawnym wypadku, kolejny się nie uśmiechał, więc byłam
bardzo ostrożna. Mimo to na żwirowej dróżce pędzącej w dół skuter ześlizgnął mi
się i wywalił, dzięki czemu zablokowałam ruch na dobre 10 minut.
Demografia wyspy jest dość
interesująca. Gdyby kogoś na tę wyspę przywieźć z zamkniętymi oczami, pewnie
nie zorientowałby się, że wciąż jest w Tajlandii. Mnóstwo tu Burmijczyków, imigrantów
ekonomicznych, którym za pracę płaci się znacznie mniej niż Tajom. Większość
kelnerów i pracowników hoteli pochodzi właśnie z Myanmaru. Poza tym na Koh
Phangan mieszka mnóstwo Białych. Doskonale można się tu obyć nawet bez podstaw
Tajskiego. Przybysze z Zachodu mają tu swoje biznesy, restauracje, hotele,
kluby, szkoły jogi, kursy masażu, kitesurfingu, nurkowania i agencje
turystyczne. Na Koh Phangan ściągają młodzi hipisi z całego świata. Co jest
takiego magicznego w tajskiej wysepce?
Przed przyjazdem przejrzałam
użytkowników Couchsurfingu, mieszkających na wyspie (dla niewtajemniczonych,
Couchsurfing to metoda na znalezienie darmowego noclegu w wybranym miejscu na
świecie, dzięki rejestracji na stronie internetowej) i skontaktowałam się z
trzema osobami. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i dostałam zaproszenie od
Szwedki Fridy, która na wyspie mieszka już od roku. Roześmiana odebrała
telefon, poradziła mi jak dostać się do jej domu, a drzwi na noc zostawiła dla
mnie otwarte – dotarłam na wyspę o piątej rano, po całonocnej przeprawie
łodzią. W wynajętym domu mieszkała czwórka młodych ludzi, żadne nie miało
stałej pracy. Frida robiła ręcznie biżuterię, jej chłopak grał w karty za
pieniądze, Ana malowała obrazy a Francuzka Pasquale wyszywała stroje do tańca
brzucha i imała się mniejszych prac – co popadnie. Dla mieszkańców Zachodu
koszty utrzymania na wyspie są niezwykle tanie. Wystarczy popracować kilka
miesięcy w Szwecji, aby utrzymać się cały rok w Tajlandii. Można też wypaść na
sezon do Australii, wtedy pieniędzy wystarczy nawet na dłużej. Potem można
cieszyć się pięknymi widokami, słodkimi owocami i dobrym, miejscowym jedzeniem.
A co najważniejsze na Koh Phangan? Imprezy.
Turyści przyjeżdżają na wyspę
cały rok, i wkrótce comiesięczne i komercjalizujące się coraz bardziej Full
Moon Party przestało wystarczać. Zaczęto więc organizować Half Moon Party,
Black Moon Party, Shiva Moon i kilka innych cyklicznych imprez, związanych z
fazami księżyca (tradycyjne święta buddyjskie również są z nimi związane, choć
te z Koh Phangan nie maja z nimi wiele wspólnego). Koh Phangan to drugie na
świecie (po Goa w Indiach) największe zagłębie muzyki psychodelicznej – odmiany
muzyki elektronicznej. Są też świetne miejsca grające house i techno. Piękne
lokalizacje klubów i imprez nad brzegiem morza, na szczytach wzgórz otoczonych
dżunglą, czy wokół leśnych wodospadów, niskie ceny zakwaterowania i przyjazne
otoczenie sprawiają, że nie chce się stąd wyjeżdżać. Niejeden przyjechał tu na
tydzień i został rok, a gdy skończyły mu się pieniądze pojechał trochę zarobić
i wrócił tu znów. To trochę, jakby się było w
wyizolowanym świecie, gdzie nikt nie spojrzy na nas krzywo za noszenie
dredów, tatuaży, piercingów itp. Na dziwactwa patrzy się tu przychylnym okiem. I
choć po zejściu z łodzi na przystani witają nas tablice oznajmiające, że
spożywanie substancji psychoaktywnych jest w Tajlandii nielegalne, to nikt
sobie specjalnie nic z tego nie robi. Świątek, piątek czy niedziela, czy to 2 w
nocy czy 1 po południu, impreza trwa. Trzeba się tylko dowiedzieć, gdzie.
Oprócz osławionych imprez z
muzyką trans, której wielbiciele rzadziej piją alkohol a częściej łykają
pigułki, jest też na wyspie nieco inna społeczność. Ogromna szkoła – można by
powiedzieć: uniwersytet jogi nosi nazwę Agama Yoga, znajduje się w zachodniej
części wyspy, Sri Thanu. Wokół niej otwarto mnóstwo mniejszych ośrodków tego
typu, nauczających przeróżnych odmiany jogi często w formie pakietów
tygodniowych i miesięcznych z zakwaterowaniem i posiłkami. Są też detoksy, lekcje na plaży, lekcje
indywidualne, medytacja, spotkania dla kobiet i mężczyzn, Reiki, tantra, nauka
oddychania, czy tajemnicze zajęcia o nazwie „Ecstatic Presence” „Chakra
Breathing”, „Wisdom”, „Samasati” czy „Theta Healing”. Oprócz tego dużo tu
zdrowych, ekologicznych sklepików i restauracji, jest też biblioteka i
księgarnia, w której można kupić książki o buddyzmie i innych wschodnich
religiach oraz tzw. szeroko pojętej duchowości. Miłośnicy zdrowego stylu życia
skupiający się wokół Sri Thanu mają nawet swoją stronę na Facebooku – Koh
Phangan Conscious Community (Świadoma Społeczność Koh Phangan) na której
wymieniają się opiniami, sprzedają zdrowe produkty, zamieszczają wszelakie
ogłoszenia i oferty. Można tu medytować od rana do nocy, a ceny w porównaniu z
zachodnimi znów wypadają niezwykle korzystnie. To miasteczko jest niemal
całkowicie zamieszkane przez adeptów przeróżnych aspektów duchowości, nazywaną
również „filozofią New Age”. Odsetek wegetarian i wegan musi tu być jeden z
najwyższych na świecie. Przechadzając się po kampusie Agamy (sama wybrałam się
tam z zamiarem zapisania na zajęcia jogi) rzuciłam okiem na ludzi
najróżniejszych narodowości, którzy przyjechali tu na zdrowe wakacje. Mój
znajomy wymyślił dla nich nazwę „organiczni ludzie”. W świecie organicznych
ludzi nie liczy się specjalnie mamona, choć również szerzą się przeróżne mody.
Jakiś czas temu ogłoszono na przykład, że do mycia zamiast mydeł i szamponów można
używać octu jabłkowego. W związku z tym w organicznym miasteczku mijając grupy
kobiet można wyniuchać ostrą woń octu, na który zamieniły swoje Chanel. Wiele
firm, co prawda zdaje się, że jeszcze nie u nas, stara się zarobić na
organicznych ludziach sprzedając im produkty zaopatrzone etykietkami „100 %
vegan” „Bio-organic” i przeróżne inne cuda. Ja się pytam, jak żel do
czyszczenia toalet może być „vegan”? Czy ktoś ma zamiar go zjeść?
Dziwna to wyspa, na której można
być ascetą, współczesnym hipisem, mnichem, ale także kompletnym hedonistą i
sportowcem (nie wspomniałam o licznych kursach kitesurfingu, nurkowania,
wspinaczki i wielu rzeczy, o których mi pewnie nie wiadomo). Można wylegiwać
się na plaży w zamkniętym kurorcie All-inclusive – kilka z nich znajduje się na
odciętych od reszty wyspy północnych plażach – albo łazić cały dzień po dżungli
czy wspinać się po skałach. Za to prawie na pewno uda się zapomnieć, że
pieniądz rządzi światem, bo Koh Phangan rządzi się własnymi regułami.