czwartek, 9 kwietnia 2015

Idzie nowe!

z etsy.com

Jak to zazwyczaj bywa, zmiany w życiu znacznie wyprzedzają update na blogu. Tym razem nie jest jednak najgorzej, bo nowy etap jeszcze się nie zaczął, a więc: idzie nowe!
Dlaczego? Oczywiście po części z nudy. Wszystko prędzej czy później się nudzi. Czasem zdaje mi się, że mnie nudzi się wybitnie szybko i zazdroszczę tym, którzy są w stanie wytrwać przy jednej rzeczy nieco dłużej. Nudziło mi się uczenie dzieci w Tajlandii, a w końcu znudziło mi się też podróżowanie. Jak to?? Czy podróżowanie może się znudzić? Jasnej odpowiedzi na to pytanie nie jestem w stanie dać, ale jedno jest pewne: podróżowanie od miejsca do miejsca, z plecakiem, po to tylko, żeby coś nowego zobaczyć i poznać nowych ludzi odkładam póki co na półkę.

A więc co teraz? Znaleźć porządną pracę? (niee.. do porządnej jestem już zbyt nieporządna) Znaleźć męża, dzieci rodzić? (o.. to już brzmi bardziej zachęcająco) Zaszyć się w głuszy i żyć off the grid? (hmm..?)

Szukając odpowiedzi na to pytanie, opracowałam tymczasowy plan życiowy. Taki, żeby nie umrzeć z głodu, ale i nie opływać w zbędne luksusy. Taki, żeby nie siedzieć w czterech ścianach, ale oscylować wokół jakiegoś konkretnego miejsca, gdzie można by i pomidory wyhodować, i kota może jakiegoś dokarmiać i a może i faceta, z którym nie groziłoby rozstanie za kilka miesięcy, gdy ja albo on będziemy musieli dokądś wyjechać.

Punkt pierwszy: za co przeżyć? 
Z dziesiątek różnych pomysłów wybrałam masaż. Odpowiada mi ta robota. Praca z ludźmi, a nie z komputerem, ludzie są zazwyczaj zrelaksowani i uśmiechnięci, przynajmniej po zabiegu. Nie potrzeba wiele (ręce, czasem olejek i zdrowy kręgosłup) ale najbardziej cenię to, że gdziekolwiek się ruszę, ludzie lubią i potrzebują masażu.
Punkt pierwszy zrealizowałam, ucząc się tajskiego masażu w Tajlandii, następnie masując znajomych, rodzinę i sąsiadów, aż wreszcie nabrałam na tyle pewności, by kasować (niewiele, ale jednak) najczęściej zadowolonych klientów.

Punkt drugi: Gdzie mieszkać?
No jak to gdzie? W wanie! Wizja mieszkania w wanie ciągnie się za mną od zeszłego roku, kiedy pierwszy raz miałam przyjemność pomieszkiwać w jednym, stacjonarnym, co prawda, Volkswagenie podczas WWOOFingu w zachodniej Francji. Dla kogoś, kto do tej pory ograniczał się do plecaka, wan jest nie lada luksusem. Poza tym w europejskich warunkach wan jest ekonomiczną alternatywą mieszkaniową i podróżniczą. Można mieć "coś swojego" a jednocześnie móc się przemieszczać. W wanie można też.. robić masaż! Wszystko świetnie się złożyło.
Punkt drugi zrealizowany został z pomocą rodziny, dzięki której wsparciu kupiłam samochód. Ford Transit obecnie przechodzi metamorfozę i niedługo będzie gotów do swojej pierwszej podróży.

Punkt trzeci: Dokąd, z kim, za ile?
W pogoni za słońcem i ciepłem, a przy okazji nie opuszczając rodzimego kontynentu, zdecydowałam się na Hiszpanię, a konkretnie na hiszpańskie południe, Andaluzję, dość wyludnioną, gorącą, wesołą i śpiewającą, tanią. Rzut beretem do Maroka. Wybrzeże pełne turystów daje przeróżne możliwości zarobkowania. Jest w tej Andaluzji małe miasteczko w górach Alpujarra, nazywa się Orgiva. Słynie z hipisowskiej komuny Beneficio, która znajduje się nieopodal. Orgiva jest takim międzynarodowym skupiskiem ludzi, przeważają jak zwykle Anglicy uciekający przed deszczem i wiatrem, ale są przeróżne narodowości, nie brak też Polaków. Oprócz niewątpliwego piękna krajobrazów, Orgiva ma te zalety jak: niedrogie posiadłości, przemiłych mieszkańców, przeróżne uroki eco community.

Wiadomo jak to bywa z planami. Zrealizowanie punktu trzeciego planuję na koniec kwietnia 2015, właściwie to już za kilka dni. Dam znać, jak mi idzie. Adios!



poniedziałek, 12 stycznia 2015

Tajlandia po raz trzeci

Po odstaniu godzinki w kolejce na lotnisku dostaję się w końcu do odprawy paszportowej. Pani z okienka spogląda na mnie znad okularów. Kartkuje mój paszport, gdzie zdaje się już co druga strona jest zajęta przez tajskie wizy. Próbuję ją naprowadzić - "page number 26". Na stronie 26 znajduje się aktualna wiza. Nie odpowiada. Próbuję po raz kolejny. "Yes, I know" - tonem oziębłym - "Phood thai dai mai?" pyta mnie po tajsku, czy rozumiem, czy już się nauczyłam, bo przecież wypadałoby, z tymi wszystkimi wizami. "Nit noi, kha", odpowiadam, troszeczkę. Wbija stempel bez uśmiechu. Ci wszyscy obcokrajowcy, pewnie sobie myśli. Przyjeżdżają i panoszą się. Sio do swoich zimnych krajów, obdartusy. No cóż, nie tak to sobie wyobrażałam, ale przeżyję.

Jestem tu już od miesiąca i odkryłam jedną ważną rzecz. Nie ma powrotów do wspomnień. Przez 8 miesięcy ciągania się po Europie powoli przyzwyczaiłam się z powrotem do wszystkiego, przestałam już nawet narzekać, ale w główce wciąż pielęgnowałam sielski obrazek drewnianego domku na palach, świeżego manga i papai, uśmiechniętych sąsiadów i słonecznego nieba. Nie ma. Przyjechać z wizytą to nie to samo, co mieszkać. Przyjaciele wyjechali, mężczyźni są eksami, poza tym efekt cieplarniany zwołał opady w zupełnie niewłaściwym czasie, a z szarym niebem wszystko wydaje się szare.

Ale nie sprowadził mnie tu tym razem kaprys, tylko żądza wiedzy (no dooobrze, zimno się zrobiło, ale to "prawie" zbieg okoliczności). Zapisałam się na kurs tajskiego masażu i dzielnie zgłębiam jego tajemnice, aby wszystkich po przyjeździe porządnie wymasować!

czwartek, 16 października 2014

Post o pakowaniu plecaka (głównie dla bab)

Pakowanie plecaka to osobna historia, tak długa jak samo podróżowanie. Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej plecakowej podróży na Krym, Anno Domini 2008 zdaje się. Miałam wtedy plecak polskiej firmy Campus, charakteryzujący się słabą jakością wykonania i niesłychanie cienkimi szelkami, które na ramionach zostawiały czerwone ślady i wysypkę. Wtedy, w tym 2008 roku, zupełnie nie przyszło mi do głowy, że rzeczony plecak będę musiała nosić na plecach w trakcie całej tej podróży. Napakowałam więc do niego przeróżnych kreacji, jedzenia i niepotrzebnych szpargałów, by po 24-godzinnej podróży ukraińskim pociągiem wysiąść w Symferopolu i przekonać się, że noszenie tego wszystkiego w majowym upale szybko mnie przerośnie.

Nauczona doświadczeniem, przed następną podróżą plecak spakowałam, założyłam na plecy, po czym maszerowałam w kółko po pokoju przez 20 minut by się przekonać, czy nie jest za ciężki. Był. Doszłam tak, zdaje się, do jakichś 10 kilo, wyrzucając w tym marszu to butelkę toniku do twarzy, to dziesiątą parę bielizny, to książkę, której i tak nie przeczytam i tak dalej.

Pomimo rosnącego doświadczenia wciąż nie jestem ekspertem do spraw pakowania. Przedsięwzięcie to spędza mi sen z oczu już kilka dni przed planowanym wyjazdem. Mam swoje wzloty i upadki. Plecak na pierwszy wyjazd do Azji uważam za przykładnie spakowany. Zabrakło mi być może jedynie ciepłego swetra, którym poratowała mnie przypadkowo spotkana osoba - inaczej pewnie zdrowiem bym przypłaciła tę lekkomyślność. Zanotowane. Sweter, nawet w tropikach, musi być.

Pakowanie się do tropików to sprawa nieco łatwiejsza, a na pewno lżejsza. Odpada śpiwór, odpadają kurtki i ciężkie buty. Mój plecak miał zdaje się około 7 kilo i niczego mi nie brakowało. Doszłam do tego, że w długich podróżach:

1. zakładam, że przynajmniej co tydzień uda mi się zrobić pranie, w związku z czym liczbę bielizny ograniczam do 5-6 (w tropikach skarpety również się nie przydają, jedna-dwie pary zupełnie wystarczą)

2. kosmetyki kupuję jedynie w małych tubkach i (być może nie chcecie tego o mnie wiedzieć) korzystam z uprzejmości moich hostów w kwestii pasty do zębów, szamponu itd. licząc na ich wyrozumiałość

3. staram się mieć przy sobie tzw. wypełniacze czasu, i na tym miejsca nie oszczędzam: notes do pisania, laptop, zestaw do plecenia biżuterii no i moje ukochane ukulele. Laptop jest być może kontrowersyjnym towarzyszem podróży, zwłaszcza ostatnio, gdy elektryczność jest na mojej drodze rzadko spotykanym luksusem. Człowiek jednak uczy się w podróży sporo o sobie, i jak się okazało w moim przypadku, możliwość założenia słuchawek i samotne odpłynięcie w film, serial, czy ulubioną muzykę jest po prostu niezbędne do zachowania higieny psychicznej. Wiadomo, że w podróży najwspanialsze jest poznawanie nowych ludzi, ale czasem człowiek musi po prostu pobyć trochę sam.

4. jako prowiant zabieram właściwie wyłącznie około półkilową torebkę orzechów, pestek i bakalii. Okazuje się, że w Europie Zachodniej ich ceny są zawrotne, co nauczyło mnie ograbiać przed każdym wyjazdem spiżarnię mamy (mamo, nie przestawaj mnie kochać!). Chrupię je w chwilach głodu (z jabłkiem czy innym owocem to już całkiem niezły posiłek!) i dorzucam do płatów owsianych, a na płatkach można całkiem nieźle żyć nawet kilka dni!

Wciąż jednak, jako baba, największy dylemat mam z ciuchami. Ciuchy zawsze były moją słabością, stwierdzam to sama, patrząc na swoją przepastną szafę, do której latami znosiłam przeróżne dziwactwa upolowane na szmateksach. Nie stać mnie jednak na zabieranie rzeczy zbędnych. Pomimo starań, w każdym spakowanym plecaku zdarza się przynajmniej jedna taka rzecz, której niemal nie miałam na sobie i którą niejednokrotnie ze złości mam ochotę podeptać i wyrzucić. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dawno już nie posiadam specjalnie wartościowych ubrań, a jeśli już takie mam, nie zabieram ich ze sobą. Założenie jest takie, aby w razie czego nie żałować, gdy przyjdzie mi coś wyrzucić lub oddać. Często oddaję lub wymieniam niepotrzebne rzeczy "po drodze". Żelazną zasadą jest "coś na zimno", "coś na gorąco", "coś na deszcz" i "coś na imprezę" a w estetyce rządzi prawo "coś, co się ze wszystkimi innymi cosiami nie będzie za bardzo gryzło".

Pomimo tych wszystkich mądrości życiowych muszę się przyznać, że przy ostatnim wyjeździe przykozaczyłam, wrzuciłam do plecaka na chybił trafił kilka fatałaszków, a przez następny miesiąc plułam sobie w brodę. Także najlepiej nie słuchajcie mnie wcale, tylko niech tu jakaś ciocia dobra rada pomoże mi się spakować, bo za dwa dni znów wyjeżdżam!!!

środa, 8 października 2014

Stary kontynent welcome to: rozterki Odyseusza



W pewnym urokliwym miejscu we Francji wpadła mi w ręce książka Kundery "Ignorancja". Nie czytam ostatnio zbyt wiele, bo książki niesłychanie ciążą w plecaku a czytnika jeszcze się nie dorobiłam; poza tym internetowe migawki a być może jeszcze inne czynniki [  :-) ]wpłynęły na (nie) możliwość skupienia uwagi na dłużej niż standardowy odcinek sitcomu. Książki nie mogłam nie odnieść do swojej sytuacji, a opowiadała o emigrantce Irenie, która nie odczuwała potrzeby powrotu do "domu", choć wszyscy wokół starają się ją przekonać o tym, jak dużo ten "dom" dla niej znaczy. Jakby gdzieś w szkole średniej ominęła ją lektura "Odysei" i nie zdawała sobie sprawy z kluczowej wartości, jaką jest ojczyzna. Dlaczego nie walczy ze Scyllą i Charybdą, dlaczego nie spędziła dwudziestu lat dryfując w stronę Czech?

Nie mogę powiedzieć, że nie tęskniłam za Polską. Pierwsze kilka miesięcy pamiętam jako dość ciężkie: przystosowanie do klimatu i diety (fantastyczne tajskie jedzenie przez pierwsze pół roku wcale mi nie smakowało i proszę się nie oburzać!), a najbardziej brakowało mi chyba języka, możliwości swobodnego porozumiewania się, lingwistycznych żarcików, kontekstów. Przeszło mniej więcej w tym samym momencie, w którym prędkość czytania po angielsku nieco podskoczyła, a w rozmowie z Australijczykami czy Londyńczykami przestałam pytać "co?" po niemal każdym zdaniu. Jedzenie jest teraz jak moje, bez ryżu ciężko wytrzymać więcej niż dzień, a chleb okazał się usypiający i tuczący. Nawet ser już mnie tak nie kręci. Jedyne, co obiecywałam sobie w ciągu ostatnich miesięcy w Azji, to że kiedy już wrócę do Europy, to wino będę pić codziennie (w Taj niesamowicie drogie). I obietnicy dotrzymałam.

Ale rozchodzi się o co innego. Po półtora roku w Nibylandii, otoczona tłumkiem idealistów, czy też looserów, zupełnie gdzieś straciłam swojego wewnętrznego Odyseusza, który chciałby w Itace w końcu pokazać, kto jest kim, odzyskać straconą pozycję, pokazać żonie, że jednak może i znów wspiąć się na szczyt. Zupełnie mi do głowy nie przychodziły takie kategorie. Myśl o szukaniu pracy w Polsce (dziś już nie taka obca) wydawała mi się wtedy kosmicznym żartem. Plotłam trzy po trzy o Azji (dziękuję wszystkim, którym chciało się słuchać), gotowałam za pikantne na czyjekolwiek podniebienia potrawy i chciałam wymasować stopy całemu światu. Ale więcej też się uśmiechałam a uścisk był znacznie naturalniejszym przywitaniem niż potrząśnięcie dłonią.

Pojechałam podbijać Europę Zachodnią. Paryż mnie zniesmaczył, Lazurowe rozczarowało, Hiszpania natchnęła a w Portugalii lekko zawróciło mi się w głowie (czyżby miłość?). Pojechałam przypomnieć sobie Europę Wschodnią i wróciłam przytyta burkiem. I siedzę tak, w Klepaczach, które pępkiem świata na pewno nie są i myślę i zastanawiam się: gdzie by tu teraz...?

wtorek, 6 maja 2014

Wyspy New Age. Koh Phangan

zdjęcie komórką, zbiory własne :)

Po porze deszczowej i chłodnej „zimie” do Chiang Rai powoli zaczęło docierać gorące lato. Wygląda to trochę jak nasza jesień - liście na drzewach zmieniają kolor i opadają. Nic w tym dziwnego, bo od kilku miesięcy nie spadło ani kropli deszczu. Poziom rzek spadł tak nisko, że górskie wodospady wyschły a w suchszych regionach kraju, których na szczęście nie ma za dużo, zaczęło brakować wody. Na południu Tajlandii ludzie przyzwyczajeni są być może do upałów, ale na naszej północy, gdzie zimą nosiliśmy kurtki, czapki i szaliki, 40 C jest nie lada wydarzeniem. Jakby tego było mało, rolnicy w marcu zaczynają wypalać pola. Jest to tzw. tradycyjna metoda „slash and burn”: po zbiorach ryżu ryżowiska podpala się, aby popiół użyźnił glebę. Przy okazji palą się okoliczne łąki i lasy, a całość wymyka się nieraz spod kontroli. Skutkiem tego jest gryzący dym, dzięki któremu znikły okoliczne wzgórza (widoczność fatalna!), wszyscy wokół zaczęli kasłać i skarżyć się na ból głowy oraz zmęczenie. Nie mają w Tajlandii norm unijnych dot. zanieczyszczenia środowiska, oj nie.
Na szczęście w szkole przyszły letnie wakacje, a dla mnie, Katii i Luisa oraz wielu młodych nauczycieli – koniec kontraktu i powrót do domu. Zanim jednak wsiądziemy w samolot, po dziesięciu miesiącach pracy każdy chciałby zafundować sobie chociaż małe wakacje. Ja myślałam nad Nepalem i Wietnamem, ale w końcu stwierdziłam, że w tej najgorętszej porze roku najlepiej wypocznę nad morzem. A na słynnym wyspiarskim południu Tajlandii byłam tylko raz i to bardzo krótko. Wsiadłam więc w pociąg i przejechałam jakieś 1500 km na południe (zajęło mi to 2 dni, łącznie z nocną przeprawą łodzią) na wyspę Koh Phangan.

Południowy cypel Tajlandii oblewają dwa morza. Z zachodu Morze Andamana, większe i bardziej niespokojne, w 2004 roku niespodziewanie zalało turystów i miejscowych falą tsunami. Ta część wybrzeża jest bardziej spektakularna, jedne z najpiękniejszych plaż świata znajdują się właśnie tam (między innymi słynna Maya Bay, gdzie kręcono film „Plaża” z Leonardo DiCaprio). Miejsca takie jak Koh Phi Phi czy Phuket przyciągają zamożnych turystów z Rosji (niestety, głównie), Australii i Zachodniej Europy.
Ze wschodu natomiast mamy Zatokę Tajlandzką, mniej zapierających dech w piersiach widoków (choć wciąż, jak dla mnie, mnóstwo), ale też i mniej nadzianych turystów. Dwie wyspy: Koh Phangan i Koh Tao uchodzą za mekkę backpackersów, a na pierwszej z nich od dziesiątek lat odbywa się co miesiąc „Full moon party”. Full moon party to materiał na osobny rozdział. Powiem tylko, że od lat 80tych, kiedy rozpoczęto rave’y na plaży nastąpił niesamowity upadek obyczajów i obecnie w Haad Rin (i na szczęście tylko tam) odchodzi ruja i poróbstwo, zaprawione alkoholem i dragami. Nieprawdopodobne, jak się młodzież bawi. No ale nic to, Full Moon Party omijam szerokim łukiem, bo nie mam już 19 lat i perspektywa zachlania się w trupa przestała mnie już tak mocno ekscytować. Poza tym, Haad Rin jest na szczęście położona w dość niedostępnym zakątku wyspy, więc większość amatorów Full Moon Party zostaje bezzwłocznie odtransportowana tam taksówkami i najczęściej nigdy nie opuszcza swojego imprezowego getta.
Koh Phangan to dość duża wyspa o powierzchni 125 km kw. Zachodnia jej część jest położona na łagodnych wzgórzach, tam też znajduje się największe miasteczko i port, dobrze utrzymane i przejezdne, choć często dość strome drogi, kilka supermarketów (choć wciąż, na szczęście, brak McDonalda i King Burgera! – stan na 2014 rok). Wschodnie Koh Phangan pokryte jest gęstą dżunglą, z nielicznymi nieutwardzonymi dróżkami, o przejechanie których pokusiliby się tylko miejscowi, i to zaopatrzeni w dżipy. Wschód wyspy jest znacznie bardziej górzysty. W związku z tym, na niedostępne wschodnie plaże turyści i całe zaopatrzenie dostaje się łodziami. To są dopiero rajskie plaże!

 Większość żywności transportowana jest z kontynentu, w związku z tym ceny są dość wysokie. Na wyspie uprawia się głównie kokosy, łowi ryby i owoce morza oraz żyje z turystyki. Niewiele jest jednak wielkich pięciogwiazdkowych hoteli. Przeważają niewielkie, miejscowe gest hausy, nieraz chałupiny strzechą kryte, i choć rodowitych Koh Phanganinów (??) jest niewielu, to styl życia wydaje się wciąż od wielu lat niezmieniony.
Najwygodniej jest poruszać się po Koh Phangan skuterem. Wypożyczalnie można znaleźć niemal na każdym kroku, a ceny są niezwykle przystępne – już od 10 zł (100 THB) za dzień. Na stromych górskich drogach przyda się jednak trochę doświadczenia i mocy silnika – najlepiej 150 CC lub więcej. Nie wszystkie drogi widoczne na mapach będą przejezdne – niektóre wciąż są w budowie, a pochyłości 25% to normalka. Nie dla początkujących! Miejscowi zasuwają po tych karkołomnych szlakach jakby się wściekli, a mi, po niedawnym wypadku, kolejny się nie uśmiechał, więc byłam bardzo ostrożna. Mimo to na żwirowej dróżce pędzącej w dół skuter ześlizgnął mi się i wywalił, dzięki czemu zablokowałam ruch na dobre 10 minut.
Demografia wyspy jest dość interesująca. Gdyby kogoś na tę wyspę przywieźć z zamkniętymi oczami, pewnie nie zorientowałby się, że wciąż jest w Tajlandii. Mnóstwo tu Burmijczyków, imigrantów ekonomicznych, którym za pracę płaci się znacznie mniej niż Tajom. Większość kelnerów i pracowników hoteli pochodzi właśnie z Myanmaru. Poza tym na Koh Phangan mieszka mnóstwo Białych. Doskonale można się tu obyć nawet bez podstaw Tajskiego. Przybysze z Zachodu mają tu swoje biznesy, restauracje, hotele, kluby, szkoły jogi, kursy masażu, kitesurfingu, nurkowania i agencje turystyczne. Na Koh Phangan ściągają młodzi hipisi z całego świata. Co jest takiego magicznego w tajskiej wysepce?
Przed przyjazdem przejrzałam użytkowników Couchsurfingu, mieszkających na wyspie (dla niewtajemniczonych, Couchsurfing to metoda na znalezienie darmowego noclegu w wybranym miejscu na świecie, dzięki rejestracji na stronie internetowej) i skontaktowałam się z trzema osobami. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i dostałam zaproszenie od Szwedki Fridy, która na wyspie mieszka już od roku. Roześmiana odebrała telefon, poradziła mi jak dostać się do jej domu, a drzwi na noc zostawiła dla mnie otwarte – dotarłam na wyspę o piątej rano, po całonocnej przeprawie łodzią. W wynajętym domu mieszkała czwórka młodych ludzi, żadne nie miało stałej pracy. Frida robiła ręcznie biżuterię, jej chłopak grał w karty za pieniądze, Ana malowała obrazy a Francuzka Pasquale wyszywała stroje do tańca brzucha i imała się mniejszych prac – co popadnie. Dla mieszkańców Zachodu koszty utrzymania na wyspie są niezwykle tanie. Wystarczy popracować kilka miesięcy w Szwecji, aby utrzymać się cały rok w Tajlandii. Można też wypaść na sezon do Australii, wtedy pieniędzy wystarczy nawet na dłużej. Potem można cieszyć się pięknymi widokami, słodkimi owocami i dobrym, miejscowym jedzeniem. A co najważniejsze na Koh Phangan? Imprezy.

Turyści przyjeżdżają na wyspę cały rok, i wkrótce comiesięczne i komercjalizujące się coraz bardziej Full Moon Party przestało wystarczać. Zaczęto więc organizować Half Moon Party, Black Moon Party, Shiva Moon i kilka innych cyklicznych imprez, związanych z fazami księżyca (tradycyjne święta buddyjskie również są z nimi związane, choć te z Koh Phangan nie maja z nimi wiele wspólnego). Koh Phangan to drugie na świecie (po Goa w Indiach) największe zagłębie muzyki psychodelicznej – odmiany muzyki elektronicznej. Są też świetne miejsca grające house i techno. Piękne lokalizacje klubów i imprez nad brzegiem morza, na szczytach wzgórz otoczonych dżunglą, czy wokół leśnych wodospadów, niskie ceny zakwaterowania i przyjazne otoczenie sprawiają, że nie chce się stąd wyjeżdżać. Niejeden przyjechał tu na tydzień i został rok, a gdy skończyły mu się pieniądze pojechał trochę zarobić i wrócił tu znów. To trochę, jakby się było w  wyizolowanym świecie, gdzie nikt nie spojrzy na nas krzywo za noszenie dredów, tatuaży, piercingów itp. Na dziwactwa patrzy się tu przychylnym okiem. I choć po zejściu z łodzi na przystani witają nas tablice oznajmiające, że spożywanie substancji psychoaktywnych jest w Tajlandii nielegalne, to nikt sobie specjalnie nic z tego nie robi. Świątek, piątek czy niedziela, czy to 2 w nocy czy 1 po południu, impreza trwa. Trzeba się tylko dowiedzieć, gdzie. 

Oprócz osławionych imprez z muzyką trans, której wielbiciele rzadziej piją alkohol a częściej łykają pigułki, jest też na wyspie nieco inna społeczność. Ogromna szkoła – można by powiedzieć: uniwersytet jogi nosi nazwę Agama Yoga, znajduje się w zachodniej części wyspy, Sri Thanu. Wokół niej otwarto mnóstwo mniejszych ośrodków tego typu, nauczających przeróżnych odmiany jogi często w formie pakietów tygodniowych i miesięcznych z zakwaterowaniem i posiłkami. Są też  detoksy, lekcje na plaży, lekcje indywidualne, medytacja, spotkania dla kobiet i mężczyzn, Reiki, tantra, nauka oddychania, czy tajemnicze zajęcia o nazwie „Ecstatic Presence” „Chakra Breathing”, „Wisdom”, „Samasati” czy „Theta Healing”. Oprócz tego dużo tu zdrowych, ekologicznych sklepików i restauracji, jest też biblioteka i księgarnia, w której można kupić książki o buddyzmie i innych wschodnich religiach oraz tzw. szeroko pojętej duchowości. Miłośnicy zdrowego stylu życia skupiający się wokół Sri Thanu mają nawet swoją stronę na Facebooku – Koh Phangan Conscious Community (Świadoma Społeczność Koh Phangan) na której wymieniają się opiniami, sprzedają zdrowe produkty, zamieszczają wszelakie ogłoszenia i oferty. Można tu medytować od rana do nocy, a ceny w porównaniu z zachodnimi znów wypadają niezwykle korzystnie. To miasteczko jest niemal całkowicie zamieszkane przez adeptów przeróżnych aspektów duchowości, nazywaną również „filozofią New Age”. Odsetek wegetarian i wegan musi tu być jeden z najwyższych na świecie. Przechadzając się po kampusie Agamy (sama wybrałam się tam z zamiarem zapisania na zajęcia jogi) rzuciłam okiem na ludzi najróżniejszych narodowości, którzy przyjechali tu na zdrowe wakacje. Mój znajomy wymyślił dla nich nazwę „organiczni ludzie”. W świecie organicznych ludzi nie liczy się specjalnie mamona, choć również szerzą się przeróżne mody. Jakiś czas temu ogłoszono na przykład, że do mycia zamiast mydeł i szamponów można używać octu jabłkowego. W związku z tym w organicznym miasteczku mijając grupy kobiet można wyniuchać ostrą woń octu, na który zamieniły swoje Chanel. Wiele firm, co prawda zdaje się, że jeszcze nie u nas, stara się zarobić na organicznych ludziach sprzedając im produkty zaopatrzone etykietkami „100 % vegan” „Bio-organic” i przeróżne inne cuda. Ja się pytam, jak żel do czyszczenia toalet może być „vegan”? Czy ktoś ma zamiar go zjeść?

Dziwna to wyspa, na której można być ascetą, współczesnym hipisem, mnichem, ale także kompletnym hedonistą i sportowcem (nie wspomniałam o licznych kursach kitesurfingu, nurkowania, wspinaczki i wielu rzeczy, o których mi pewnie nie wiadomo). Można wylegiwać się na plaży w zamkniętym kurorcie All-inclusive – kilka z nich znajduje się na odciętych od reszty wyspy północnych plażach – albo łazić cały dzień po dżungli czy wspinać się po skałach. Za to prawie na pewno uda się zapomnieć, że pieniądz rządzi światem, bo Koh Phangan rządzi się własnymi regułami.

środa, 22 stycznia 2014

Życie prowincjonalne (post intymny)


Około 8 miesięcy temu przeprowadziłam się z Bangkoku do małego miasteczka Chiang Rai, w najbardziej na północ wysuniętej prowincji Tajlandii. Z gorącego, głośnego, i - nie ukrywajmy - dość brudnego miejsca w pachnącą zielenią dżunglę. Wsiąkłam. O niektórych doświadczeniach coraz ciężej mi pisać, bo nie da się ich przedstawić bez długaśnych wstępów i komentarzy, a nie chciałabym ich spłycać opisując w trzech zdaniach. A może po prostu wynajduję sobie usprawiedliwienia dla 5-miesięcznej przerwy na blogu? Możliwe.

Nie opuszcza mnie moja szczęśliwa gwiazda, dobra karma, czy jakkolwiek nazwać te szczęśliwe zbiegi okoliczności. Praca jest niespecjalnie wymagająca, a za to nieźle płatna. W niektóre dni wychodzę ze szkoły przed południem, a więc mam mnóstwo wolnego czasu i energii, by z niego korzystać. Jakimś cudem znalazłam najlepszych przyjaciół, z którymi wspólnie wynajęliśmy klasyczny tajski drewniany domek. Wokół mamy niezwykle pomocnych, pozytywnych i uśmiechniętych sąsiadów. Naszą okolicę otaczają piękne wzgórza, do rzeki mamy rzut kamieniem. Wielki ogród pełen owocowych drzew. Goście i przyjaciele zawsze mile widziani. Nudno, prawda? Nie ma na co narzekać, nie ma gdzie wylewać swojego hejterstwa?

W czołówce najlepszych rzeczy, które mnie spotkały plasuje się Katya, moja Couchsurferka, współpracowniczka, współlokatorka, przyjaciółka, nieustanne źródło inspiracji i chodzący uśmiech. Ciężko jest znaleźć drugą tak pozytywną osobę, niskobudżetową podróżniczkę, która tak bardzo cieszy się z najprostszych rzeczy w życiu. Gdzieś w połowie maja Katya wysłała mi Couchrequest. Mieszkałam wtedy wciąż jeszcze w małym mieszkanku z balkonem, blisko mojej szkoły. Od słowa do słowa okazało się, że Katya chciałaby znaleźć pracę, a w mojej szkole poszukiwano desperacko nauczyciela. Nam, "farang teachers", też zależało na tym, żeby znaleźć kandydata jak najszybciej, bo w miedzyczasie musieliśmy pracować w dodatkowych godzinach. Po dwóch dniach w Chiang Rai moja nowa współlokatorka znalazła pracę, wynajęła motocykl i zaczęła się wdrażać w codzienny rytm miasta. Jej chłopak Luis dołączył do nas po tygodniu; jemu też udało się wkrótce znaleźć pracę w tajskiej podstawówce.



 Dwa miesiące zajęło nam znalezienie wymarzonego domu (rynek nieruchomości w Chiang Rai jest raczej nieruchomy), ale gdy go w końcu znaleźliśmy, wiedzieliśmy, że to ten. Czekał na nas przez ten cały czas: tradycyjny drewniany dom na balach, z dużą przestrzenią na dole, którą Tajowie przeznaczają na kurnik/garaż/skład i śmietnik, a my na rekreację/ćwiczenia/duże zgromadzenia. Mamy dwie malutkie sypialnie, olbrzymi salon i wielką kuchnię, która oczywiście stała się centrum naszego domostwa. Ciekawa sprawa, choć temat ścian w naszym tradycyjnym tajskim domu jest ogólnie traktowany dość luźno, to w kuchni zupełnie ich brakuje. Ze względu na intensywny zapach tajskich curry i smażenin kuchnie znajdują się najczęściej na zewnątrz. W naszej ktoś usunął ściany i zastąpił je zwijanymi bambusowymi matami. Dzięki czyjejś pomysłowości mamy chłodny wietrzyk w lecie ale też... nieznośne wietrzysko w zimie (o czym później).


Kolejną z zalet naszego domu jest wielki ogród, z drzewami mango, tamaryndem, palmami, longanem, bananowcem i kilkoma innymi przydatnymi roślinkami. Do pracy musimy dojeżdżać ok. 10 km... cóż, za to do gorących źródeł i obozu słoni znacznie bliżej :)

Dużo miłości <3




niedziela, 23 czerwca 2013

O tym, jak zostałam tajskim belfrem



Od dwóch miesięcy oficjalnie niosę kaganek oświaty w Azji Południowo-Wschodniej. Muszę stwierdzić, że na początku nie bardzo wierzyłam, że uda mi znaleźć pracę, ale z czasem przekonałam się, że nie jest to takie trudne. Wydaje mi się, że nawet łatwiejsze, niż znalezienie pracy w Polsce.