środa, 22 stycznia 2014

Życie prowincjonalne (post intymny)


Około 8 miesięcy temu przeprowadziłam się z Bangkoku do małego miasteczka Chiang Rai, w najbardziej na północ wysuniętej prowincji Tajlandii. Z gorącego, głośnego, i - nie ukrywajmy - dość brudnego miejsca w pachnącą zielenią dżunglę. Wsiąkłam. O niektórych doświadczeniach coraz ciężej mi pisać, bo nie da się ich przedstawić bez długaśnych wstępów i komentarzy, a nie chciałabym ich spłycać opisując w trzech zdaniach. A może po prostu wynajduję sobie usprawiedliwienia dla 5-miesięcznej przerwy na blogu? Możliwe.

Nie opuszcza mnie moja szczęśliwa gwiazda, dobra karma, czy jakkolwiek nazwać te szczęśliwe zbiegi okoliczności. Praca jest niespecjalnie wymagająca, a za to nieźle płatna. W niektóre dni wychodzę ze szkoły przed południem, a więc mam mnóstwo wolnego czasu i energii, by z niego korzystać. Jakimś cudem znalazłam najlepszych przyjaciół, z którymi wspólnie wynajęliśmy klasyczny tajski drewniany domek. Wokół mamy niezwykle pomocnych, pozytywnych i uśmiechniętych sąsiadów. Naszą okolicę otaczają piękne wzgórza, do rzeki mamy rzut kamieniem. Wielki ogród pełen owocowych drzew. Goście i przyjaciele zawsze mile widziani. Nudno, prawda? Nie ma na co narzekać, nie ma gdzie wylewać swojego hejterstwa?

W czołówce najlepszych rzeczy, które mnie spotkały plasuje się Katya, moja Couchsurferka, współpracowniczka, współlokatorka, przyjaciółka, nieustanne źródło inspiracji i chodzący uśmiech. Ciężko jest znaleźć drugą tak pozytywną osobę, niskobudżetową podróżniczkę, która tak bardzo cieszy się z najprostszych rzeczy w życiu. Gdzieś w połowie maja Katya wysłała mi Couchrequest. Mieszkałam wtedy wciąż jeszcze w małym mieszkanku z balkonem, blisko mojej szkoły. Od słowa do słowa okazało się, że Katya chciałaby znaleźć pracę, a w mojej szkole poszukiwano desperacko nauczyciela. Nam, "farang teachers", też zależało na tym, żeby znaleźć kandydata jak najszybciej, bo w miedzyczasie musieliśmy pracować w dodatkowych godzinach. Po dwóch dniach w Chiang Rai moja nowa współlokatorka znalazła pracę, wynajęła motocykl i zaczęła się wdrażać w codzienny rytm miasta. Jej chłopak Luis dołączył do nas po tygodniu; jemu też udało się wkrótce znaleźć pracę w tajskiej podstawówce.



 Dwa miesiące zajęło nam znalezienie wymarzonego domu (rynek nieruchomości w Chiang Rai jest raczej nieruchomy), ale gdy go w końcu znaleźliśmy, wiedzieliśmy, że to ten. Czekał na nas przez ten cały czas: tradycyjny drewniany dom na balach, z dużą przestrzenią na dole, którą Tajowie przeznaczają na kurnik/garaż/skład i śmietnik, a my na rekreację/ćwiczenia/duże zgromadzenia. Mamy dwie malutkie sypialnie, olbrzymi salon i wielką kuchnię, która oczywiście stała się centrum naszego domostwa. Ciekawa sprawa, choć temat ścian w naszym tradycyjnym tajskim domu jest ogólnie traktowany dość luźno, to w kuchni zupełnie ich brakuje. Ze względu na intensywny zapach tajskich curry i smażenin kuchnie znajdują się najczęściej na zewnątrz. W naszej ktoś usunął ściany i zastąpił je zwijanymi bambusowymi matami. Dzięki czyjejś pomysłowości mamy chłodny wietrzyk w lecie ale też... nieznośne wietrzysko w zimie (o czym później).


Kolejną z zalet naszego domu jest wielki ogród, z drzewami mango, tamaryndem, palmami, longanem, bananowcem i kilkoma innymi przydatnymi roślinkami. Do pracy musimy dojeżdżać ok. 10 km... cóż, za to do gorących źródeł i obozu słoni znacznie bliżej :)

Dużo miłości <3