czwartek, 16 października 2014

Post o pakowaniu plecaka (głównie dla bab)

Pakowanie plecaka to osobna historia, tak długa jak samo podróżowanie. Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej plecakowej podróży na Krym, Anno Domini 2008 zdaje się. Miałam wtedy plecak polskiej firmy Campus, charakteryzujący się słabą jakością wykonania i niesłychanie cienkimi szelkami, które na ramionach zostawiały czerwone ślady i wysypkę. Wtedy, w tym 2008 roku, zupełnie nie przyszło mi do głowy, że rzeczony plecak będę musiała nosić na plecach w trakcie całej tej podróży. Napakowałam więc do niego przeróżnych kreacji, jedzenia i niepotrzebnych szpargałów, by po 24-godzinnej podróży ukraińskim pociągiem wysiąść w Symferopolu i przekonać się, że noszenie tego wszystkiego w majowym upale szybko mnie przerośnie.

Nauczona doświadczeniem, przed następną podróżą plecak spakowałam, założyłam na plecy, po czym maszerowałam w kółko po pokoju przez 20 minut by się przekonać, czy nie jest za ciężki. Był. Doszłam tak, zdaje się, do jakichś 10 kilo, wyrzucając w tym marszu to butelkę toniku do twarzy, to dziesiątą parę bielizny, to książkę, której i tak nie przeczytam i tak dalej.

Pomimo rosnącego doświadczenia wciąż nie jestem ekspertem do spraw pakowania. Przedsięwzięcie to spędza mi sen z oczu już kilka dni przed planowanym wyjazdem. Mam swoje wzloty i upadki. Plecak na pierwszy wyjazd do Azji uważam za przykładnie spakowany. Zabrakło mi być może jedynie ciepłego swetra, którym poratowała mnie przypadkowo spotkana osoba - inaczej pewnie zdrowiem bym przypłaciła tę lekkomyślność. Zanotowane. Sweter, nawet w tropikach, musi być.

Pakowanie się do tropików to sprawa nieco łatwiejsza, a na pewno lżejsza. Odpada śpiwór, odpadają kurtki i ciężkie buty. Mój plecak miał zdaje się około 7 kilo i niczego mi nie brakowało. Doszłam do tego, że w długich podróżach:

1. zakładam, że przynajmniej co tydzień uda mi się zrobić pranie, w związku z czym liczbę bielizny ograniczam do 5-6 (w tropikach skarpety również się nie przydają, jedna-dwie pary zupełnie wystarczą)

2. kosmetyki kupuję jedynie w małych tubkach i (być może nie chcecie tego o mnie wiedzieć) korzystam z uprzejmości moich hostów w kwestii pasty do zębów, szamponu itd. licząc na ich wyrozumiałość

3. staram się mieć przy sobie tzw. wypełniacze czasu, i na tym miejsca nie oszczędzam: notes do pisania, laptop, zestaw do plecenia biżuterii no i moje ukochane ukulele. Laptop jest być może kontrowersyjnym towarzyszem podróży, zwłaszcza ostatnio, gdy elektryczność jest na mojej drodze rzadko spotykanym luksusem. Człowiek jednak uczy się w podróży sporo o sobie, i jak się okazało w moim przypadku, możliwość założenia słuchawek i samotne odpłynięcie w film, serial, czy ulubioną muzykę jest po prostu niezbędne do zachowania higieny psychicznej. Wiadomo, że w podróży najwspanialsze jest poznawanie nowych ludzi, ale czasem człowiek musi po prostu pobyć trochę sam.

4. jako prowiant zabieram właściwie wyłącznie około półkilową torebkę orzechów, pestek i bakalii. Okazuje się, że w Europie Zachodniej ich ceny są zawrotne, co nauczyło mnie ograbiać przed każdym wyjazdem spiżarnię mamy (mamo, nie przestawaj mnie kochać!). Chrupię je w chwilach głodu (z jabłkiem czy innym owocem to już całkiem niezły posiłek!) i dorzucam do płatów owsianych, a na płatkach można całkiem nieźle żyć nawet kilka dni!

Wciąż jednak, jako baba, największy dylemat mam z ciuchami. Ciuchy zawsze były moją słabością, stwierdzam to sama, patrząc na swoją przepastną szafę, do której latami znosiłam przeróżne dziwactwa upolowane na szmateksach. Nie stać mnie jednak na zabieranie rzeczy zbędnych. Pomimo starań, w każdym spakowanym plecaku zdarza się przynajmniej jedna taka rzecz, której niemal nie miałam na sobie i którą niejednokrotnie ze złości mam ochotę podeptać i wyrzucić. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dawno już nie posiadam specjalnie wartościowych ubrań, a jeśli już takie mam, nie zabieram ich ze sobą. Założenie jest takie, aby w razie czego nie żałować, gdy przyjdzie mi coś wyrzucić lub oddać. Często oddaję lub wymieniam niepotrzebne rzeczy "po drodze". Żelazną zasadą jest "coś na zimno", "coś na gorąco", "coś na deszcz" i "coś na imprezę" a w estetyce rządzi prawo "coś, co się ze wszystkimi innymi cosiami nie będzie za bardzo gryzło".

Pomimo tych wszystkich mądrości życiowych muszę się przyznać, że przy ostatnim wyjeździe przykozaczyłam, wrzuciłam do plecaka na chybił trafił kilka fatałaszków, a przez następny miesiąc plułam sobie w brodę. Także najlepiej nie słuchajcie mnie wcale, tylko niech tu jakaś ciocia dobra rada pomoże mi się spakować, bo za dwa dni znów wyjeżdżam!!!

środa, 8 października 2014

Stary kontynent welcome to: rozterki Odyseusza



W pewnym urokliwym miejscu we Francji wpadła mi w ręce książka Kundery "Ignorancja". Nie czytam ostatnio zbyt wiele, bo książki niesłychanie ciążą w plecaku a czytnika jeszcze się nie dorobiłam; poza tym internetowe migawki a być może jeszcze inne czynniki [  :-) ]wpłynęły na (nie) możliwość skupienia uwagi na dłużej niż standardowy odcinek sitcomu. Książki nie mogłam nie odnieść do swojej sytuacji, a opowiadała o emigrantce Irenie, która nie odczuwała potrzeby powrotu do "domu", choć wszyscy wokół starają się ją przekonać o tym, jak dużo ten "dom" dla niej znaczy. Jakby gdzieś w szkole średniej ominęła ją lektura "Odysei" i nie zdawała sobie sprawy z kluczowej wartości, jaką jest ojczyzna. Dlaczego nie walczy ze Scyllą i Charybdą, dlaczego nie spędziła dwudziestu lat dryfując w stronę Czech?

Nie mogę powiedzieć, że nie tęskniłam za Polską. Pierwsze kilka miesięcy pamiętam jako dość ciężkie: przystosowanie do klimatu i diety (fantastyczne tajskie jedzenie przez pierwsze pół roku wcale mi nie smakowało i proszę się nie oburzać!), a najbardziej brakowało mi chyba języka, możliwości swobodnego porozumiewania się, lingwistycznych żarcików, kontekstów. Przeszło mniej więcej w tym samym momencie, w którym prędkość czytania po angielsku nieco podskoczyła, a w rozmowie z Australijczykami czy Londyńczykami przestałam pytać "co?" po niemal każdym zdaniu. Jedzenie jest teraz jak moje, bez ryżu ciężko wytrzymać więcej niż dzień, a chleb okazał się usypiający i tuczący. Nawet ser już mnie tak nie kręci. Jedyne, co obiecywałam sobie w ciągu ostatnich miesięcy w Azji, to że kiedy już wrócę do Europy, to wino będę pić codziennie (w Taj niesamowicie drogie). I obietnicy dotrzymałam.

Ale rozchodzi się o co innego. Po półtora roku w Nibylandii, otoczona tłumkiem idealistów, czy też looserów, zupełnie gdzieś straciłam swojego wewnętrznego Odyseusza, który chciałby w Itace w końcu pokazać, kto jest kim, odzyskać straconą pozycję, pokazać żonie, że jednak może i znów wspiąć się na szczyt. Zupełnie mi do głowy nie przychodziły takie kategorie. Myśl o szukaniu pracy w Polsce (dziś już nie taka obca) wydawała mi się wtedy kosmicznym żartem. Plotłam trzy po trzy o Azji (dziękuję wszystkim, którym chciało się słuchać), gotowałam za pikantne na czyjekolwiek podniebienia potrawy i chciałam wymasować stopy całemu światu. Ale więcej też się uśmiechałam a uścisk był znacznie naturalniejszym przywitaniem niż potrząśnięcie dłonią.

Pojechałam podbijać Europę Zachodnią. Paryż mnie zniesmaczył, Lazurowe rozczarowało, Hiszpania natchnęła a w Portugalii lekko zawróciło mi się w głowie (czyżby miłość?). Pojechałam przypomnieć sobie Europę Wschodnią i wróciłam przytyta burkiem. I siedzę tak, w Klepaczach, które pępkiem świata na pewno nie są i myślę i zastanawiam się: gdzie by tu teraz...?