poniedziałek, 12 stycznia 2015

Tajlandia po raz trzeci

Po odstaniu godzinki w kolejce na lotnisku dostaję się w końcu do odprawy paszportowej. Pani z okienka spogląda na mnie znad okularów. Kartkuje mój paszport, gdzie zdaje się już co druga strona jest zajęta przez tajskie wizy. Próbuję ją naprowadzić - "page number 26". Na stronie 26 znajduje się aktualna wiza. Nie odpowiada. Próbuję po raz kolejny. "Yes, I know" - tonem oziębłym - "Phood thai dai mai?" pyta mnie po tajsku, czy rozumiem, czy już się nauczyłam, bo przecież wypadałoby, z tymi wszystkimi wizami. "Nit noi, kha", odpowiadam, troszeczkę. Wbija stempel bez uśmiechu. Ci wszyscy obcokrajowcy, pewnie sobie myśli. Przyjeżdżają i panoszą się. Sio do swoich zimnych krajów, obdartusy. No cóż, nie tak to sobie wyobrażałam, ale przeżyję.

Jestem tu już od miesiąca i odkryłam jedną ważną rzecz. Nie ma powrotów do wspomnień. Przez 8 miesięcy ciągania się po Europie powoli przyzwyczaiłam się z powrotem do wszystkiego, przestałam już nawet narzekać, ale w główce wciąż pielęgnowałam sielski obrazek drewnianego domku na palach, świeżego manga i papai, uśmiechniętych sąsiadów i słonecznego nieba. Nie ma. Przyjechać z wizytą to nie to samo, co mieszkać. Przyjaciele wyjechali, mężczyźni są eksami, poza tym efekt cieplarniany zwołał opady w zupełnie niewłaściwym czasie, a z szarym niebem wszystko wydaje się szare.

Ale nie sprowadził mnie tu tym razem kaprys, tylko żądza wiedzy (no dooobrze, zimno się zrobiło, ale to "prawie" zbieg okoliczności). Zapisałam się na kurs tajskiego masażu i dzielnie zgłębiam jego tajemnice, aby wszystkich po przyjeździe porządnie wymasować!