środa, 8 października 2014

Stary kontynent welcome to: rozterki Odyseusza



W pewnym urokliwym miejscu we Francji wpadła mi w ręce książka Kundery "Ignorancja". Nie czytam ostatnio zbyt wiele, bo książki niesłychanie ciążą w plecaku a czytnika jeszcze się nie dorobiłam; poza tym internetowe migawki a być może jeszcze inne czynniki [  :-) ]wpłynęły na (nie) możliwość skupienia uwagi na dłużej niż standardowy odcinek sitcomu. Książki nie mogłam nie odnieść do swojej sytuacji, a opowiadała o emigrantce Irenie, która nie odczuwała potrzeby powrotu do "domu", choć wszyscy wokół starają się ją przekonać o tym, jak dużo ten "dom" dla niej znaczy. Jakby gdzieś w szkole średniej ominęła ją lektura "Odysei" i nie zdawała sobie sprawy z kluczowej wartości, jaką jest ojczyzna. Dlaczego nie walczy ze Scyllą i Charybdą, dlaczego nie spędziła dwudziestu lat dryfując w stronę Czech?

Nie mogę powiedzieć, że nie tęskniłam za Polską. Pierwsze kilka miesięcy pamiętam jako dość ciężkie: przystosowanie do klimatu i diety (fantastyczne tajskie jedzenie przez pierwsze pół roku wcale mi nie smakowało i proszę się nie oburzać!), a najbardziej brakowało mi chyba języka, możliwości swobodnego porozumiewania się, lingwistycznych żarcików, kontekstów. Przeszło mniej więcej w tym samym momencie, w którym prędkość czytania po angielsku nieco podskoczyła, a w rozmowie z Australijczykami czy Londyńczykami przestałam pytać "co?" po niemal każdym zdaniu. Jedzenie jest teraz jak moje, bez ryżu ciężko wytrzymać więcej niż dzień, a chleb okazał się usypiający i tuczący. Nawet ser już mnie tak nie kręci. Jedyne, co obiecywałam sobie w ciągu ostatnich miesięcy w Azji, to że kiedy już wrócę do Europy, to wino będę pić codziennie (w Taj niesamowicie drogie). I obietnicy dotrzymałam.

Ale rozchodzi się o co innego. Po półtora roku w Nibylandii, otoczona tłumkiem idealistów, czy też looserów, zupełnie gdzieś straciłam swojego wewnętrznego Odyseusza, który chciałby w Itace w końcu pokazać, kto jest kim, odzyskać straconą pozycję, pokazać żonie, że jednak może i znów wspiąć się na szczyt. Zupełnie mi do głowy nie przychodziły takie kategorie. Myśl o szukaniu pracy w Polsce (dziś już nie taka obca) wydawała mi się wtedy kosmicznym żartem. Plotłam trzy po trzy o Azji (dziękuję wszystkim, którym chciało się słuchać), gotowałam za pikantne na czyjekolwiek podniebienia potrawy i chciałam wymasować stopy całemu światu. Ale więcej też się uśmiechałam a uścisk był znacznie naturalniejszym przywitaniem niż potrząśnięcie dłonią.

Pojechałam podbijać Europę Zachodnią. Paryż mnie zniesmaczył, Lazurowe rozczarowało, Hiszpania natchnęła a w Portugalii lekko zawróciło mi się w głowie (czyżby miłość?). Pojechałam przypomnieć sobie Europę Wschodnią i wróciłam przytyta burkiem. I siedzę tak, w Klepaczach, które pępkiem świata na pewno nie są i myślę i zastanawiam się: gdzie by tu teraz...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz