niedziela, 23 czerwca 2013

O tym, jak zostałam tajskim belfrem



Od dwóch miesięcy oficjalnie niosę kaganek oświaty w Azji Południowo-Wschodniej. Muszę stwierdzić, że na początku nie bardzo wierzyłam, że uda mi znaleźć pracę, ale z czasem przekonałam się, że nie jest to takie trudne. Wydaje mi się, że nawet łatwiejsze, niż znalezienie pracy w Polsce. 


Najbardziej martwiło mnie to, że nie jestem przecież ani Brytyjką ani Amerykanką, ani żadną Australijką czyli tzw. native speakerem, a z ogłoszeń o pracę wynikało, że tylko oni mają szansę uczyć tajskie dzieci. Teraz, gdy już pracuję w szkole, widzę rekrutację od kuchni i coraz jaśniejsze wydaje mi się utożsamienie „białego” z „człowiekiem Zachodu” a przez to z posługującym się językiem angielskim. Tajom wydaje się, że każdy biały, nawet jeśli pochodzi z Europy, biegle włada angielskim i że jest to w Europie tzw. „drugi język” (angielski jako drugi język funkcjonuje w kilku krajach azjatyckich, jak Filipiny czy Singapur). Nie wyprowadzałam moich pracodawców z błędu. Może za kilka miesięcy uświadomię kilkoro z nich, że mamy w Europie mnóstwo różnych języków i kultur, i że nie wszyscy zachowujemy się jak Amerykanie z hollywoodzkich filmów. 


Są też miejsca w Tajlandii, gdzie o tej różnorodności wiadomo trochę więcej (np. Bangkok), tam też często w szkołach sprawdzają paszporty przyszłych nauczycieli i dbają o to, by pochodziły z krajów angielskojęzycznych. Jest niewielka szansa dla nie-native speakerów, jeśli mają specjalizację z pedagogiki albo angielskiego. Ja z moim kulturoznawstwem i polskim paszportem miałabym problemy ze znalezieniem pracy w centrum Bangkoku. Na jednej rozmowie co prawda byłam i nawet zostałam przyjęta do pracy, ale szkoła znajdowała się na przedmieściach. Dojazdy do centrum trwałyby około 1,5 godziny w jedną stronę, także zrezygnowałam. 


I całe szczęście. Po powrocie z Polski w drugiej połowie kwietnia wysłałam mnóstwo CV i razem z Adim objeżdżaliśmy na skuterze północ Tajlandii. Ja czekałam na telefony od potencjalnych pracodawców. W międzyczasie odetchnęłam świeżym północnym powietrzem, zakochałam się w górskich krajobrazach i zdecydowałam, że ta betonowa pustynia to jednak nie dla mnie. Nie wracam do Bangkoku. 


Kolejny szturm na ogłoszenia o pracę wyprofilowałam już tylko na północ Tajlandii. Najchętniej zamieszkałabym w północnej mekce podróżników – Chiang Mai. Okazuje się jednak, że znalezienie pracy w Chiang Mai to proces bardzo skomplikowany i wymagający znajomości. Natomiast w mieście Chiang Rai, mniejszym i położonym jeszcze bardziej na północ, kilka szkół intensywnie poszukiwało zagranicznych nauczycieli. Dostałam się na dwie rozmowy kwalifikacyjne, po przejściu których zaproponowano mi dwie posady. Wybrałam lepiej płatną, w dużej, państwowej szkole, odrzucając ofertę małego prywatnego przedszkola.  Skusiła mnie przede wszystkim liczba godzin pracujących – tylko 16 tygodniowo, podczas gdy w innych szkołach dochodzi ona do 24. Szkoła jest olbrzymim „gimnazjum” (uczniowie są w wieku 13-15 lat) i oferuje dodatkowo płatny English Program, gdzie większość przedmiotów jest nauczana przez obcokrajowców w języku angielskim.


Jest nas tu, obcokrajowców, dziewięcioro. I to kolejny plus tej pracy. Siedzimy sobie wszyscy razem w jednym pokoju, jemy zagraniczne jedzenie, mówimy po angielsku i nawzajem chronimy się przed szokiem kulturowym. A to podobno straszna bestia.


Finansowo cała ta eskapada wygląda następująco. Pensje zagranicznych nauczycieli są 2 do nawet 4 razy wyższe, niż nauczycieli miejscowych. Zaczynają się od ok 25.000 bahtów na prowincji po nawet 50-60.000 w prywatnych szkołach w Bangkoku czy Phuket. Ja jako nauczyciel prowincjonalny zarabiam okrągłe 30.000 plus zaskórniaki z prywatnych lekcji. Trzeba dodać, że małe miasta, jak Chiang Rai są znacznie tańsze niż metropolie. Ile z tego wydaję a ile mogę zaoszczędzić? Tajlandia jak wiadomo jest tania, zwłaszcza jedzenie i zakwaterowanie. Ale – tylko „thai style”. Za wszystko, co zagraniczne płaci się dość słono. Za wynajem domu z 3-ma sypialniami, salonem, kuchnią, łazienką i ogródkiem w Chiang Rai zapłacimy około 9.000 bahtów, czyli w przybliżeniu 900 zł. Ja za swoje mieszkanko płacę 3500. Na jedzenie i rozrywki poświęcam od 5 do 10 tys, na benzynę ok 800 bahtów. Nie będę ukrywać, że jestem zadowolona. Nie chcę czarnowidzieć ani narzekać, ale nie widziałam dla siebie podobnych perspektyw w ojczyźnie. Jestem w stanie zaoszczędzić ponad połowę miesięcznych zarobków i jestem całkowicie niezależna finansowo. Nie znaczy to, że wrócę do domu z fortuną, ale będę mogła zobaczyć dobry kawałek Azji w przerwie semestralnej i po zakończeniu roku szkolnego. A o to mi głównie chodzi.

1 komentarz: