Od dwóch miesięcy
oficjalnie niosę kaganek oświaty w Azji Południowo-Wschodniej. Muszę
stwierdzić, że na początku nie bardzo wierzyłam, że uda mi znaleźć pracę, ale z
czasem przekonałam się, że nie jest to takie trudne. Wydaje mi się, że nawet
łatwiejsze, niż znalezienie pracy w Polsce.
Najbardziej martwiło mnie
to, że nie jestem przecież ani Brytyjką ani Amerykanką, ani żadną Australijką
czyli tzw. native speakerem, a z ogłoszeń o pracę wynikało, że tylko oni mają
szansę uczyć tajskie dzieci. Teraz, gdy już pracuję w szkole, widzę rekrutację
od kuchni i coraz jaśniejsze wydaje mi się utożsamienie „białego” z „człowiekiem
Zachodu” a przez to z posługującym się językiem angielskim. Tajom wydaje się,
że każdy biały, nawet jeśli pochodzi z Europy, biegle włada angielskim i że
jest to w Europie tzw. „drugi język” (angielski jako drugi język funkcjonuje w
kilku krajach azjatyckich, jak Filipiny czy Singapur). Nie wyprowadzałam moich
pracodawców z błędu. Może za kilka miesięcy uświadomię kilkoro z nich, że mamy
w Europie mnóstwo różnych języków i kultur, i że nie wszyscy zachowujemy się
jak Amerykanie z hollywoodzkich filmów.
Są też miejsca w
Tajlandii, gdzie o tej różnorodności wiadomo trochę więcej (np. Bangkok), tam
też często w szkołach sprawdzają paszporty przyszłych nauczycieli i dbają o to,
by pochodziły z krajów angielskojęzycznych. Jest niewielka szansa dla nie-native
speakerów, jeśli mają specjalizację z pedagogiki albo angielskiego. Ja z moim
kulturoznawstwem i polskim paszportem miałabym problemy ze znalezieniem pracy w
centrum Bangkoku. Na jednej rozmowie co prawda byłam i nawet zostałam przyjęta
do pracy, ale szkoła znajdowała się na przedmieściach. Dojazdy do centrum
trwałyby około 1,5 godziny w jedną stronę, także zrezygnowałam.
I całe szczęście. Po
powrocie z Polski w drugiej połowie kwietnia wysłałam mnóstwo CV i razem z Adim
objeżdżaliśmy na skuterze północ Tajlandii. Ja czekałam na telefony od
potencjalnych pracodawców. W międzyczasie odetchnęłam świeżym północnym
powietrzem, zakochałam się w górskich krajobrazach i zdecydowałam, że ta
betonowa pustynia to jednak nie dla mnie. Nie wracam do Bangkoku.
Kolejny szturm na ogłoszenia
o pracę wyprofilowałam już tylko na północ Tajlandii. Najchętniej
zamieszkałabym w północnej mekce podróżników – Chiang Mai. Okazuje się jednak,
że znalezienie pracy w Chiang Mai to proces bardzo skomplikowany i wymagający
znajomości. Natomiast w mieście Chiang Rai, mniejszym i położonym jeszcze
bardziej na północ, kilka szkół intensywnie poszukiwało zagranicznych
nauczycieli. Dostałam się na dwie rozmowy kwalifikacyjne, po przejściu których
zaproponowano mi dwie posady. Wybrałam lepiej płatną, w dużej, państwowej
szkole, odrzucając ofertę małego prywatnego przedszkola. Skusiła mnie przede wszystkim liczba godzin
pracujących – tylko 16 tygodniowo, podczas gdy w innych szkołach dochodzi ona
do 24. Szkoła jest olbrzymim „gimnazjum” (uczniowie są w wieku 13-15 lat) i
oferuje dodatkowo płatny English Program, gdzie większość przedmiotów jest
nauczana przez obcokrajowców w języku angielskim.
Jest nas tu,
obcokrajowców, dziewięcioro. I to kolejny plus tej pracy. Siedzimy sobie
wszyscy razem w jednym pokoju, jemy zagraniczne jedzenie, mówimy po angielsku i
nawzajem chronimy się przed szokiem kulturowym. A to podobno straszna bestia.
Finansowo cała ta
eskapada wygląda następująco. Pensje zagranicznych nauczycieli są 2 do nawet 4
razy wyższe, niż nauczycieli miejscowych. Zaczynają się od ok 25.000 bahtów na
prowincji po nawet 50-60.000 w prywatnych szkołach w Bangkoku czy Phuket. Ja
jako nauczyciel prowincjonalny zarabiam okrągłe 30.000 plus zaskórniaki z
prywatnych lekcji. Trzeba dodać, że małe miasta, jak Chiang Rai są znacznie
tańsze niż metropolie. Ile z tego wydaję a ile mogę zaoszczędzić? Tajlandia jak
wiadomo jest tania, zwłaszcza jedzenie i zakwaterowanie. Ale – tylko „thai
style”. Za wszystko, co zagraniczne płaci się dość słono. Za wynajem domu z
3-ma sypialniami, salonem, kuchnią, łazienką i ogródkiem w Chiang Rai zapłacimy
około 9.000 bahtów, czyli w przybliżeniu 900 zł. Ja za swoje mieszkanko płacę
3500. Na jedzenie i rozrywki poświęcam od 5 do 10 tys, na benzynę ok 800
bahtów. Nie będę ukrywać, że jestem zadowolona. Nie chcę czarnowidzieć ani
narzekać, ale nie widziałam dla siebie podobnych perspektyw w ojczyźnie. Jestem
w stanie zaoszczędzić ponad połowę miesięcznych zarobków i jestem całkowicie
niezależna finansowo. Nie znaczy to, że wrócę do domu z fortuną, ale będę mogła
zobaczyć dobry kawałek Azji w przerwie semestralnej i po zakończeniu roku
szkolnego. A o to mi głównie chodzi.
Ewo, niski ukłon za odwagę. niziutki, niziuteńki.
OdpowiedzUsuń